Jordania. W drodze do Petry cz. 2

Jordania (część II, Petra)

W okresie, kiedy Izrael był w formalnym stanie wojny z Jordanią, przed 1993 rokiem, wśród wyborowych jednostek izraelskich panowała moda na sekretne wyprawy do Petry, grożące więzieniem, czy podejrzeniem o szpiegostwo. Młodzi, butni chłopcy spragnieni uznania w oczach kolegów, a jeszcze bardziej w oczach koleżanek, przekraczali nielegalnie granicę z obcymi paszportami i udając zachodnich turystów, jechali do wykutego w skale miasta. Wracając do Izraela podsycali mit o najpiękniejszym miejscu na Ziemi, którego nie może zobaczyć przeciętny Izraelczyk, mimo że znajduje się zaledwie kilka godzin jazdy od niego.

Wąwóz Bab as-Siq

Wchodząc w dolinę, w której położone było miasto nabatejskich królów, czułam się jakbym przekraczała Rubikon lub była poszukiwaczem skarbów na miarę Indiany Jonesa w filmie „Indiana Jones i ostatnia krucjata”, rozgrywającym się właśnie w Petrze.
Idąc do wąwozu Bab as Siq z trudem powstrzymywałam się od biegu. Ani szpital dla koni założony przez księżniczkę Raję, ani widok wielbłądów i osiłków nie był w stanie skupić na sobie mojej uwagi. Byłam bardzo niecierpliwa. Za chwilę miałam zobaczyć Khazneh – imponującą świeżością urody najsławniejszą modelkę nabatejskiej architektury, pochodzącą z I-II w n.e, wykutą w czerwono-różowej skale i nie mogłam się już jej doczekać.

Od dawna marzyłam o zapuszczeniu się w uliczki jednego z najpiękniejszych miast starożytności, po których 2000 lat temu chodzić chcieli król Judei – Herod Wielki i egipska królowa Kleopatra, ale im się to nie udało. Na ten moment czekałam od pierwszych stron powieści przygodowych Jamesa Olivera Curwooda, Daniela Defoe i Juliusza Verne. Fantazjowałam o nim, przeżywając przygody Tomka Szklarskiego i „Pana Samochodzika”, czytając książki o starożytnych cywilizacjach i awanturnikach, odkrywającymi nieznane lądy.

Komercjalizacja Petry

Co to za przygoda – powiecie lekceważąco. Wydeptany przez turystów znany szlak, tłumy zadeptujące zabytki, polowanie z aparatem w ręku na landrynkowy widok pilastrów z bogato zdobionymi kapitelami, dinary przepłacane za butelki wody i podróż na grzbiecie osiołka z plastikowymi ozdobami „Made in China”, udającymi autentyczne, nabatejskie klejnoty.

Macie rację. Komercjalizacja dotarła i tutaj, choć nadal nie jest jeszcze tak nachalna (nie wliczając w to poganiaczy osiołków i właścicieli kramów z wisiorkami). Najważniejsze jednak, że w Petrze przez tysiąclecia niewiele zmieniła się sceneria fantazyjnych kształtów i barw kreująca niezwykłość stolicy Nabatejczyków, a pustynny klimat i fakt odkrycia miasta dla zachodniej cywilizacji dopiero w 1812 roku, przyczynił się do zachowania w doskonałym stanie wielu z jej zabytków. Nadal tutaj byli też Beduini, wędrowny lud podobny starożytnym Nabatejczykom, rozbijający swe namioty na pustyni i wiernie im towarzyszące piaszczyste, kolorowe skały o wystrzępionych graniach.

Wyobraźnia w Petrze

Najwspanialsza przygoda w Petrze odgrywa się w wyobraźni.
Jednak by ta zaczęła działać, przenosząc nas do alternatywnych światów i innych czasów, nie może obejść się bez fragmentu malowidła słowika siedzącego na gałęzi, świątyni o dostojnej fasadzie o złotych proporcjach, eklektycznemu połączeniu stylu egipskiego, hellenistycznego i rzymskiego, stopniach pałacu, mroku grobowca, wież-drogowskazów, ułożonych z kamieni na szczycie Dżabal al Madbah i skały, na której odbywały się kiedyś krwawe ofiary, a dziś siedzi stara Arabka sprzedająca farbowane turkusy.

Nie bez znaczenia jest też wiatr nawiewający piasek do ust, skarpetki zmieniające kolor na ceglasty, buty ociężałe od piasku, przepocona koszulka, palące słońce, ślady wody spływającej ze skał i głębokość starożytnych cystern, koniecznych by utrzymać przy życiu 30, a może nawet 40 tysięcy mieszkańców miasta: Nabatejczyków, Greków, Rzymian, Arabów…

Iluzja idealna

Przez długi gardziel zaciemnionego wąwozu, nieprzekraczającego w swej najwęższej szerokości dwóch metrów doszłam do wysepki słońca, na której stało wyciosane przez ludzkie ręce i współtworzone przez naturę arcydzieło idealnej symbiozy człowieka i otoczenia.
Nie wyobrażałam sobie, że Khazneh jest taki potężny. Na zdjęciach wyglądał mi trochę na hollywoodzką atrapę filmową. Był zbyt kolorowy, nowy i dramatycznie położony, by mógł wydawać się realnym. Teraz namacalnie czułam jego moc i wielkość. Był tak dobrze zachowany, że miało się wrażenie idealnej iluzji zatrzymanego czasu. Stojąc przed wejściem do skalnej budowli wydawało się, że jest ona prawie nowa. Tak jakby zbudowano ją zaledwie dziesiątki lat temu, a nie całe tysiące.

Fasada była tylko nieznacznie uszkodzona. Przypominała mi kamienicę, z której odpadł w kilku miejscach tynk, obsypały się nieznacznie gzymsy, ale nadal mieszkają w niej ludzie, toczy się codzienne życie i wystarczy drobna renowacja, by budynek powrócił do swej świetności i obudził się z letargu.

Kahazneh najpiękniej wygląda o 12.00 w południe

Zwiedzanie „Skarbca Faraona”, teatru, „Świątyni Skrzydlatych Lwów”, Grobu Jedwabnego, Korynckiego i Pałacowego, piknik na szczycie Al Madbar i wypicie przed nabatyńskimi budowlami czarnych jak smoła i słodkich jak miód kaw podawanych przez Beduinów o hipnotycznych, pomalowanych czarną kredką oczach; przejście górskim szlakiem ponad turystami zaliczającymi utarty, dolny szlak od Khazneh do Wielkiej Świątyni zajęło mi cały dzień, od godziny ósmej, kiedy otworzono Petrę, aż do zachodu słońca, kiedy trzeba było już ją opuścić.

Nie mogę pochwalić się, że zobaczyłam wszystkie, z 800 zabytkowych obiektów czy, że zaznałam przyjemności podróży na grzbiecie osiołków, koni lub wielbłądów. Mogę jednak poświadczyć niezapomniany smak zimnego piwa wypitego tuż przed ostatnią wspinaczką do najbardziej majestatycznej budowli miasta „El Deir” – „Klasztoru” z I-II  wieku, niezapomnianą paradę słońca robiącego przegląd najbardziej dramatycznych barw zmieniających koloryt miasta stojącego na skrzyżowaniu nieistniejących już dróg prowadzących z Indii do Egiptu i z południowej Arabii do Syrii, czy spektakularnych widoków łańcuchów górskich, jedwabności piasku i idealnie czystego nieba bez najmniejszych nawet śladów zanieczyszczeń

Wschód i zachód słońca w Petrze

– „Siostra, coś nie za bardzo wyszły ci te fotki. Petra nie jest na nich wcale taka piękna jak ją sobie wyobrażałem” – powiedział mój brat po obejrzeniu zdjęć. Faktycznie miał rację. Nie potrafiłam złapać obiektywem różnicy poziomów, intensywności barw, monumentalności, atmosfery i własnych emocji dziecka buszującego w sklepie z zabawkami.

Przeważnie okazuje się, że zdjęcia z podróży są przekłamane. O wiele atrakcyjniejsze niż same obiekty. W Petrze jest odwrotnie. Nie tylko, że rzeczywistość odpowiada własnym najpiękniejszym odbitkom w obiektywie, to ją przerasta. Jak to możliwe? Przekonajcie się o tym sami. Dla mnie czerwone miasto wykute w skale faktycznie jest jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, szczególnie, kiedy zwiedza się go po sezonie i nie chodzi tylko utartym, dolnym szlakiem.

A jeśli już przyjedziecie do Petry, spędźcie noc w obozowisku Beduinów w Wadi Rum, dajcie się namówić na wędrówkę po pustyni, zobaczcie wschód i zachód słońca, jakiego próżno jest szukać gdziekolwiek indziej i poczujcie egzotykę dalekiego Wschodu. Ona nadal tu jest…

Część 1 opowieści: http://mandragon.pl/droga-do-petry/


Autorka mieszka na stałe w Izraelu. Powadzi blog gojka.blog.onet.pl

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 3 + 5

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.