Od wielu godzin próbuję ponownie zasnąć, ale nie potrafię. Jestem chyba zbyt zmęczona emocjami, przekraczaniem granicy, jazdą autobusami, czekaniem, targowaniem się, Petrą, wczorajszą źle przespana nocą i słońcem. Najbardziej nim.
Za oknem nie jest ciemno, mimo nocy. Cudzoziemski księżyc urządza sobie parady, pełny przegląd każdego skrawka powierzchni.
Siadam na łóżku przestraszona obcym dźwiękiem. Czyli jednak zasnęłam.… Obudził mnie azan muezzina przeciągającego samogłoski, wielokrotnie powtarzającego z minaretu naprzeciw hotelu „Wadi Mussa Spring Hotel” – „Allāhu Akbar” – „Bóg jest wielki”.
Nie mam pojęcia, dlaczego robi to tak głośno, jakby było to wezwanie do wojny, a nie do modlitwy i nie daje mi spać. Jakby tego było mało, w kilka sekund po nim dodatkowe głosy z innych minaretów podchwytują wezwanie i razem ogłaszają je na wszystkie strony świata.
Jest dopiero 4.30!!! Słońce jeszcze się nie pokazało. Pewnie dopiero przygotowuje się do wyjścia i nie ma szansy na to by zaspało… A co ze mną? Może jednak zasnę? Przewracam się na bok. Odległe i bliskie wieże wróciły do drzemki. Ja też próbuję.
– Kukuryku!!!! – koguty? Tak! Całkiem miło. Zapomniałam już, że istnieją, ale dlaczego akurat tutaj i teraz mi o tym przypominają?
– „Allāhu Akbar” – kolejny popis muezzinów – tym razem krótszy.
– Pi-pi- tiu-tiu, fu-fu- trl-trl- fit-fit – ptaki…
A co to teraz? Nie wytrzymuję dłużej. Zrywam się z łóżka, wyglądam na ulicę. Środkiem asfaltowej drogi galopuje przez wioskę jak duch Beduin na koniu w białej galabii i białej kefii powiewającej na wietrze.
Zaczyna się dzień. Przepadły gdzieś ptaki i koguty. Na ich miejsce pojawiły się głosy samochodów i rozmawiających mężczyzn. Jeden z nich należy chyba do właściciela hotelu. Nigdy w życiu nie widziałam oczu takich jak jego, podobnych do oczu dzikich zwierząt. Myślałam, że ludzie nie mają podłużnych źrenic, w kształcie mocno spłaszczonej, wertykalnej elipsy przypominającej grubą linię przecinającą tęczówkę czarno-brązowym pasem na dwie części.
Idę pod prysznic. Woda lodowata. Jak im się to tutaj udało? – zastanawiam się kompletnie zaskoczona temperaturą wody, pełna podziwu dla Jordańczyków. W Izraelu latem nie wiadomo, ile by się spuszczało wody z kranu, i tak nie udaje się dojść do zimnej. Jest ona najwyżej letnia, a w Morzu Śródziemnym wręcz nieprzyzwoicie gorąca, jakby ją ktoś specjalnie podgrzewał na kąpiel (nawet mam podejrzenia, kto jest za to odpowiedzialny).
Próbuję kurek z prawej strony i z lewej. Gorąca woda powinna gdzieś tam być, skoro gospodarz hotelu zachwalał „łazienki z zimną i gorącą wodą”. Czyżby mu ją ukradli? A może ja źle zrozumiałam i pokoje są z łazienkami z zimną wodą i łazienkami z gorącą wodą, a mnie dostał się akurat ten pierwszy?
Przewrotność losu. Marzyło mi się zimno, chłód, lodowata woda i marzenia spełniły się. „Uważaj, o co prosisz”…
Zdobywam się na odwagę. Wchodzę pod prysznic. Gęsia skórka po minucie znika, ciało jest odświeżone jakbym całą noc spała, a nie usiłowała zasnąć i słuchała koncertu modlitewno-koguto-ptako-końskiego. A jednak! Przyznaję! Jordańczycy mają świetne patenty na zmęczenie i brak snu. Polecam!
Za to ostrzegam przed restauracją tuż obok hotelu „Źródła Mojżesza”, w którym do dzisiaj można zobaczyć skałę, w którą podobno kiedyś uderzyła laska Mojżesza i wypłynęło z niej źródełko. Przyznaję jest ona czysta i dość elegancka. Obsługa jest miła i kompetentna. Problem jest tylko w tym, że najprawdopodobniej będziecie w niej jedynymi gośćmi, którzy zapłacą wygórowaną cenę i podatek od bycia frajerem, który nie rozumiał angielskiej wymowy kelnera-właściciela i dwukrotnie pytał się o cenę. Pomiędzy jednym pytaniem a drugim wzrosła ona o 10 dinarów i dochodząc do sumy 47 dinarów za kolacje dla dwóch osób, oczywiście bez alkoholu. Dla porównania: kolacja typu „szwedzki stół”, smaczna, „domowa” w naszym hotelu to wydatek 12 dinarów, a 35 dinarów od osoby zapłaciłam za nocleg w namiocie Beduinów na pustyni, wliczając w to: kilkugodzinną wycieczkę jeepem po pustyni, kolację, śniadanie, całodobową herbatę oraz dojazd z i do obozu na pustyni z osady beduińskiej położonej na skraju Wadi Rum…
Śladami Lawrence’a z Arabii
Niskie, betonowe domy otoczone murkiem, piasek, wielbłądy, półotwarte furgonetki, osiołki, stare Toyoty, ofiarowane Beduinom przed laty przez króla jordańskiego, by zachęcić ich do zrezygnowania z wędrownego stylu życia i przeniesienie się do stałego osiedla, mężczyźni w czerwonych kefiach. Ani jednej kobiety na ulicy.
W nowoczesnym Centrum Turystycznym Wadi Rum czeka na mnie i Darka zamówiony dla nas przez właściciela hotelu „jeep”, który okazuje się półotwartą furgonetką z gąbkowymi siedzeniami pod prowizorycznym zadaszeniem z materiału.
Wystarczyło mi pierwsze dziesięć minut jazdy w głąb pustyni, aby zrozumieć, że pustynie oglądane przeze mnie w Izraelu okrojone przez cywilizację zbliżoną do zachodniej miały w sobie tylko posmak egzotyki i niekończącej się przestrzeni. Tutaj był jej smak, a jego sedno pewnie gdzieś tam na Saharze, o którą się otarłam w Egipcie.
Obóz, w którym mieszkamy pod gołym niebem, zbudowany jest tradycyjnie z dużego, wieloosobowego namiotu służącego za „lobby”, kuchnię, pokój do odpoczynku i miejsce spotkań oraz z szeregu dwuosobowych namiotów, w których mieszczą się dwa łóżka stojące na dywaniku i jest jeszcze tyle miejsca, że swobodnie można położyć dwa plecaki. Jest w nich tak gorąco w ciągu dnia, że warto wejść do nich dopiero nocą. Odpocząć w ciągu dnia lepiej jest w dużym, przewiewnym namiocie dającym cień i kubek gorącej, słodkiej herbaty.
Nocą można też wyjąć łóżka albo tylko materac na zewnątrz, pod niezanieczyszczone niebo, na którym gwiazdy świecą jaśniej niż gdziekolwiek indziej, a księżyc można dotknąć palcem.
Noc w obozie pod gołym niebem to niezapomniane przeżycie.
Pustynia oczarowuje mnie kolorami. Stopniowym przejściem barwy nasyconej jak letnie renklody do delikatnego muśniętego kolorem jak puszka brzoskwiń; fascynuje kształtami piaskowców i granitów dochodzących do 1700 metrów, z wiszącymi skalnymi mostami, z wieżami obronnymi i murami fortec. Turlam się po miękkich jak jedwab piaskowych wydmach, oglądam skalne rysunki zwierząt sprzed tysięcy lat i patrzę w oczy wielbłądów o długich rzęsach, które przystanęły na chwilę obok naszej furgonetki i poszły w sobie tylko znanym kierunku.
Malownicze, kolorowe wąwozy zapierające dech w piersiach, pogaduszki w spotykanych po drodze obozach Beduinów, skała „Siedem Filarów Mądrości” Lawrence’a, angielskiego oficera, który przemierzał pustynię z małym oddziałem wojska w czasie arabskiego powstania przeciwko Turkom, a potem odgrywany przez aktora, stał się postacią sławną na cały świat – rysują w mojej pamięci wyraźne obrazy skojarzone z zachwytem.
Najbardziej jednak urzeka mnie odbywający się o zachodzie słońca spektakl opadania cieni popijany koktajlem z kolorów uderzających do głowy o wiele bardziej niż przemycone z Aqaby wino pątników ze świętej góry Nebo, wypite na szczycie skały (nie pytajcie się mnie, jak się stamtąd schodziło, gdyby nie było pełni księżyca oświetlającego drogę i przede wszystkim gdyby nie dbałość o każdy szczegół wyprawy i zapobiegliwość Darka, który nawet na taką okazję był idealnie przygotowany wraz z małą latareczką, nie mówiąc już o bezcennej butelce).
Wspomnienia z Jordanii
Kiedy dziś zamykam oczy i staram się odnaleźć w pamięci jakieś relaksujące miejsce, by skoncentrować się na nim uciekając od problemów, ostatnio widzę wąwóz, skalne miasto i księżyc w pełni nad pustynią Wadi Rum. Nie ma on w sobie nic z kiczu, obrabianego schematycznie wizerunku srebrnej poświaty fluoryzującej na obrazach ulicznych artystów, poszatkowanej czarnymi kraterami podobnej w swej kategorii schematów do krwistej czerwieni zachodzącego słońca, mieszającej się z różową słodkością zabarwionego nieba.
Wcześniejsze części reportażu:
Informacje praktyczne:
1JD – ok. 1.5 USD
– 101 szekli – (Israeli Departure Tax) cena przejścia granicy izraelsko-jordańskiej
– 8 dinarów gotówką – (Jordanian Departure Tax) powrót do Izraela i przekroczenie granicy jordańskiej
– Taksówka z granicy do centrum miasta Aqaby – 6 dinarów
– Autobus z Aqaby do Petry (Wadi Mussa) – bezpośredni 5JD, z przesiadka w Ma’an JD 1.5 + JD 1.5 = JD3
– Pokój w hotelu „Wadi Mussa Spring Hotel” (czysty, z łazienką) – po stargowaniu z 50 dinarów – 24 dinary (za dwie noce)
– Taksówka z Petry do Wadi Mussa – 1 dinar
– Dojazd taksówką z miasta do „Małej Petry” (Al Baitha) i z powrotem, łącznie z postojem i zwiedzanie – ok. 40 minut – 10 dinarów + ew. 2-3 dinary napiwku (koniecznie zapłacić po zwiedzeniu, inaczej taksówkarz „obrazi się” i nie poczeka na Was)
– Wejście do starożytnego miasta Petry – bilet jednodniowy, dla tych, którzy nie zatrzymują się na noc w Wadi Musa – 90 dinarów; jeśli śpicie w hotelu – 55 dinarów (weźcie na wszelki wypadek rachunek). Bilet dwudniowy JD65
– Konie, osiołki, „wliczone w cenę” wejścia do Petry- praktycznie oznacza to, że zapłacicie „tylko” napiwek, w cenie zwykłej przejażdżki
– Kawa w starożytnej Petrze – 1 dinar, butelka wody – 3 dinary, piwo JD6
– Bawełniana kefia na głowę – 3 dinary (stargowana z 7JD)
– Wisiorki – min. 1 dinar (uwaga farbują skórę)
– Większość cen da się „zbić” o ok. połowę. Koniecznie trzeba negocjować przed otrzymaniem usługi czy wejściem do taksówki.
Informacje o miejscowej komunikacji, załatwienie noclegu na pustyni, taksówki – możecie polecić właścicielowi waszego hotelu, przy czym można z góry określić sumę 35 dinarów za „pustynną przygodę”, w która wliczony jest nocleg, posiłki i zwiedzanie pustyni.
Najlepiej nauczyć się arabskich liczebników, żeby wiedzieć ile się przepłaca, co wliczone jest w cenę przygody.
Taksówkarzem w Jordanii jest każdy posiadacz samochodu, któremu uda się upolować cudzoziemca.
– WAŻNE!!!: zwrócić uwagę na to czy ceny podawane są (tak jest za zwyczaj) w starej monecie – filsach czy w piastrach (1 dinar = 100 piastrów = 1000 flisów).
Cena JD 1.75 (1 dinar 75 piastrów) zazwyczaj podawana jest w formie 1.750 flisów.
Artykuł opublikowano: 07.11.2011