Trzydziestotysięczne Vang Vieng w północnej części Laosu położone jest pomiędzy stolicą kraju Vientiane, a zaliczanym do światowego dziedzictwa UNESCO, Luang Prabang. Usytuowane nad rzeką Nam Song i otoczone łańcuchami górskimi, jest ciekawym miejscem na kilkudniowy przystanek na drodze pomiędzy Vientiane a Luang Prabang.
Podróż autobusem
Do Vang Vieng dojechałem po prawie czterogodzinnej podróży lokalnym busem ze stolicy Laosu, Vientiane. Busy z położonej najbliżej centrum stacji Talat Sao odjeżdżają sześć razy dziennie. Podróż to bezustanne kołowanie po górskich serpentynach. W prawo, w lewo, w dół, w lewo, do góry, w prawo, i znów w dół, i znów do góry. Osoby z chorobą lokomocyjną powinny zaopatrzyć się w dobre tabletki i zapas toreb, które – miałem okazję się o tym naocznie przekonać – są absolutnie niezbędne.
Bus lokalny od busu VIP różni kilka rzeczy. Przede wszystkim narodowość pasażerów i limit miejsc. Zwyczajne lokalne pojazdy wypełnione są do granic możliwości tylko i wyłącznie Laotańczykami, podczas gdy bus VIP zabiera na pokład ilość osób równą ilości miejsc siedzących, a wszyscy pasażerowie to obcokrajowcy. Reszta, a więc stare, zużyte siedzenia i mała przestrzeń na nogi są dokładnie takie same. Oba autobusy jadą z równą, powolną prędkością.
Ja miałem miejsce siedzące tylko dzięki pomysłowości okolicznych mieszkańców. Standardem chyba w całym Laosie są plastikowe taborety, które rozstawia się jeden za drugim wzdłuż przejścia pomiędzy siedzeniami. Tam siedzą ci, dla których zabrakło już normalnych miejsc siedzących. Reszta osób musi niestety stać, a raczej chybotać się na górskich serpentynach. Na końcu autobusu, w przejściu za plastikowymi taboretami, stał motor. Ot, ktoś wsadził sobie motocykl do środka, bo dach busu był już zawalony gratami do granic możliwości. W Laosie wiele rzeczy jest możliwych.
Przejaskrawiony obraz turysty
Miasto Vang Vieng mnie nie zachwyca. Jest do szpiku kości przesycone turystyką. Masa tanich hoteli, restauracji z dużymi ekranami telewizyjnymi na których bezustannie puszczane są odcinki „Przyjaciół”. Masa sklepów sprzedających dokładnie to samo – te same koszulki z napisem „Tube Vang Vieng”, te same ręczne wyroby. Szybko zauważam, że te wszystkie „rękodzieła” to zwykła masówka produkowana prawdopodobnie przez jakąś chińską fabrykę niedaleko granicy z Laosem.
Po rozpakowaniu w pokoju hotelowym za 40,000 Kipów, wybrałem się nad rzekę Nam Song. Niestety piękne widoki otaczających miasto gór psuje monotonna i hałaśliwa muzyka techno. Tutejsi tubylcy mają zepsuty obraz obcokrajowca. Sami jednak go sobie nie wymyślili. Dostosowali się niestety do wizerunku dwudziestoletniego turysty, fana muzyki techno. Z głośników większych niż stół wydobywa się ciągły łomot. Powstające coraz to nowe knajpy serwują alkohol i happy-napoje, czyli soki z dodatkiem marihuany, haszyszu lub grzybków halucynogennych. Piętnaście minut szukam butelki wody lub puszki napoju bezalkoholowego. W końcu znajduję. Barman dziwi się jednak, że nie chcę nic do tego.
Tuba, rower i jaskinie
Bezapelacyjną atrakcją Vang Vieng są spływy na dwuosobowych kajakach lub wielkich oponach, nazywanych tutaj „tubami”. W marcu, w czasie pory suchej, spływ taki to dziecinna zabawa. Poziom wody w Nam Song jest dosyć niski, a prąd rzeki powoli przesuwa nas w dół. W czasie monsunu, lub tuż po, należy jednak uważać. Co roku ginie tutaj, lub ulega wypadkom, przynajmniej kilkanaście osób. Błogi spływ zakłócają dzieci, które bez oporów wskakują na kajaki lub opony, czasem wrzucając turystów do wody. Ja nie decyduję się na spływ z obawy o swój sprzęt fotograficzny. Poza tym wolę piesze lub rowerowe wycieczki po okolicy.
Tym, którym tak jak mi, niedziwne są atrakcje wodne, Vang Vieng ma do zaoferowania wycieczkę po okolicznych wsiach i jaskiniach. To zdecydowanie opcja nie do przeoczenia. Najłatwiej poruszać się rowerem lub skuterem. Podglądanie życia mieszkańców, ich domostw, podwórek, pól ryżowych, może być bardzo ciekawym doświadczeniem, bo nigdy nie wiadomo co spotka nas za kolejnym wzniesieniem lub zakrętem. Jeżdżąc kilka godzin po wsiach i bezdrożach miałem na przykład okazję wygrzebywać z ziemi zasuszone korzenie i warzywa ze starszymi kobietami w wiklinowych, stożkowych kapeluszach. Co ciekawe, kapelusze te mają w środku specjalny stelaż do którego wkłada się głowę. Patrząc jednak na osobę noszącą takie nakrycie głowy, stelażu zupełnie nie widać. Powstaje więc wrażenie, że wiklinowy stożek luźno leży na głowie.
Piękne są tutejsze jaskinie. Trzeba jednak pamiętać, że dojazd do każdej (a jest ich naprawdę wiele) to koszt 10,000 Kip. Czasem dochodzi jeszcze osobna opłata za wejście, osobna za latarkę i osobna za przewodnika, bez którego w większych jaskiniach łatwo się zgubić. Summa summarum odwiedzenie jednej jaskini może wynieść nawet 40,000 Kip. Kilka z nich, a w szczególności Tham Phu Kham (Niebieska Laguna) są jednak warte tych pieniędzy.