Birma o pięknych, dziewiczych plażach mogłaby być drugą Tajlandią, z niebosiężnymi, zatopionymi we mgle szczytami drugim Yunnanem, a z niezliczonymi, lśniącymi w słońcu świątyniami drugim Laosem. Rajem dla turysty. Ale nie jest. Leży w cieszącym się złą sławą Złotym Trójkącie i jest jednym z dwudziestu najbiedniejszych krajów świata, rządzonym przez wojsko. Jak więc poruszać się po tym kraju, wspierając lokalną turystykę, ale nie sam reżim?
Lądowe przejścia graniczne są trudne do przebycia, dotarcie do niektórych miejsc możliwe jest tylko na pokładzie samolotu, a większa część terytorium kraju w ogóle zamknięta jest dla ludzi z zagranicy. Jednak birmańska junta, która trzyma kraj twardą ręką od kilkudziesięciu lat i zwykli ludzie od dawna już nie mówią wspólnym głosem. Bo Birma, obok przerażającej biedy, zaniedbania, wszechobecnej korupcji jest również jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi a życzliwość, otwartość i serdeczność jej mieszkańców na długo zapadają w serce gościom.
Birma wrze
Wybierając się na urlop do Tunezji czy na Lazurowe Wybrzeże pozostaje tylko wybrać hotel i kolor kostiumu kąpielowego. Ale Birma? To trudna decyzja, zwłaszcza, gdy trwa Szafranowa rewolucja.
Strzały na ulicach, strach, blokada Internetu i wstrzymanie wydawania wiz. Jechać?
Gdy otwiera się przewodnik po Kambodży, Brazylii, Maroku w pierwszych rozdziałach przeczytamy o wspaniałych zabytkach, historii i przyrodzie. Pierwsze kilkanaście stron przewodnika po Birmie to snute przez autora rozważania wskazujące za i przeciw.
Za:
1. Kontakt z obcokrajowcami otwiera ludzi na świat i pokazuje, że można żyć inaczej.
2. Korzystając z usług prywatnych przewoźników i hotelarzy wspieramy lokalny rynek.
Istnieją też poważne kontrargumenty:
1. Duża cześć wydanych przez nas pieniędzy trafi wprost do kieszeni generałów.
2. Władza wykorzystuje niewolniczą pracę ludzi np. do produkcji pamiątek.
Co więcej wiele organizacji pozarządowych, które zajmują się Birmą ogłosiły bojkot wyjazdów do tego kraju. Do apelu przyłączyła się również Aung San Suu Kyi, czołowa opozycjonistka i laureatka pokojowej nagrody Nobla, prosząc turystów, aby nie przyjeżdżali do Birmy.
Podejmujemy jednak decyzję o wyjeździe. Jedziemy dla siebie, bo zawsze wierzyliśmy, że podróże kształcą, nieśmiało mając też nadzieję, że podróżując nie tylko my możemy się czegoś nauczyć i zostać czymś obdarowanymi. Mój towarzysz podróży, któremu od czasu jego pierwszej wizyty w Birmie pięć lat wcześniej, sytuacja w tym kraju mocno leży na sercu powiedział tylko: „Jedźmy, chciałbym z nimi teraz tam być.” Więc jedziemy.
Rangun – dawna stolica
Po niespełna godzinnym locie z Bangkoku lądujemy na międzynarodowym lotnisku w Rangunie, byłej stolicy Birmy. Świeżo oddany terminal daje powody sądzić, że jesteśmy w nowoczesnym, sprawnie funkcjonującym państwie. Porzucamy te złudne nadzieje zaraz po opuszczeniu hali przylotów. Rzuca się w naszą stronę tłum naganiaczy i hotelarzy. Jeszcze w taksówce zostajemy pouczeni, aby nie rozmawiać o polityce, nie robić zdjęć policji i wojsku. Docieramy do centrum miasta. Spacer ulicami Rangunu nasuwa mi jedną tylko myśl. To musiało być kiedyś piękne miasto. Elegancka, kolonialna architektura, zwracające jeszcze gdzieniegdzie uwagę, delikatne zdobienia fasad przywodzą na myśl czasy, kiedy w Birmie żył i pracował Orwell. Teraz Rangun tonie w spalinach, kurzu, odpadkach. Ale o zmierzchu zmienia swoje oblicze. Ulice wieczornego Rangunu zastawione są kramami z jedzeniem, świeżymi warzywami i owocami. Można godzinami spacerować próbując nowych wciąż smakołyków. Wieczorny Rangun, podobnie jak inne miasta Birmy tonie w świeczkach, bowiem elektryczność to dobro w tym kraju skrupulatnie racjonowane. Przy świetle świec kupujemy mandarynki i truskawki, by chwilę później zasiąść w ulicznej herbaciarni u stóp pagody Sule, jednej z najstarszych birmańskich świątyń.
Birma buddystów
Kolejny dzień zaczyna się dla nas jeszcze w środku nocy. Wstajemy o 4.00 nad ranem, aby przywitać słońce w najświętszym miejscu całej Birmy – pagodzie Szwedagon. Mimo wczesnej pory, nie jesteśmy sami. Plac wokół pagody powoli zapełnia się pielgrzymami, mnichami w szafranowych oraz mniszkami w jasnoróżowych szatach. Wierni zapalają kadzidła, układają u stóp pomników świeże kwiaty i owoce, obmywają posągi. Robi się coraz jaśniej, pierwsze promienie słońca oświetlają pagodę. Okrążając jej podstawę mnisi zbierają jałmużnę, przesypując do swoich misek podarowany ryż, warzywa, owoce, czasem przyjmując też pieniądze.
Z pobudką o 4.00 nad ranem nie mieliśmy problemu. Dokładnie o tej porze z megafonu umieszczonego na znajdującej się w pobliżu pagodzie, popłynął głos buddyjskiej modlitwy. Aż 90% Birmańczyków to buddyści. Szafran mnisich szat widać niemal wszędzie. Nad ranem mnisi trzymając w dłoniach żebracze miski udają się boso na ulice miast i wiosek, żeby zebrać od wiernych jałmużnę. Dzięki jałmużnie można przybliżyć się do buddyjskiego nieba. Z zebranych darów w każdym klasztorze przed dwunastą w południe przygotowywany jest posiłek. Później mnichom nie wolno przyjmować jedzenia. Wśród pięćdziesięciu milionów Birmańczyków jest pół miliona mnichów. W świadomości ludzi nie są to zwykli śmiertelnicy. Nawet gazety w notce o wypadku busa czytamy, że zginęło 13 kobiet, 9 mężczyzn i 2 mnichów buddyjskich.
W Birmie każdy z chłopców po ukończeniu określonego wieku winien jest na siedem dni udać się do klasztoru. Po tygodniu życia w zakonie sam może zdecydować czy chce Buddzie poświęcić swoje życie czy wrócić do domu. W klasztorach pełno jest kilkuletnich malców.
Nad jeziorem Inle
Gdy dotarliśmy do klasztoru Hti Theinn pod koniec drugiego dnia naszej wędrówki nad Jezioro Inle, blaszane dachy pustelni powoli kryły się w mroku. Dzienny żar ustąpił miejsca wieczornemu chłodowi. Opat klasztoru zaczynał właśnie wieczorną modlitwę. W klasztorze nie było prądu, wnętrze oświetlały tylko świeczki. Owinięty w szatę starszy mnich modlił się samotnie. Po chwili na podwórzu rozległo się szuranie, a zza schodów wychyliło się kilka małych głów nowicjuszy. Mali, spóźnieni, mnisi, po cichu wemknęli się do środka i usiedli za opatem w rzędzie. Po chwili dobiegł nas śpiew i odgłos recytowanych mantr. Po godzinie opat powoli podniósł się, obszedł malców i nie przerywając modlitwy zaczął chodzić od ściany do ściany pogrążonego w mroku klasztoru. Spojrzałam pytająco na naszego przewodnika, a on ze spokojem odpowiedział: „Opat musi chodzić i sprawdzać, bo gdy tylko się odwróci mali mnisi zasypiają albo grają ze sobą w kulki”. Widok pochylonego, owiniętego w szaty mnicha niespiesznie dreptającego nad małymi nowicjuszami na długo utkwił mi w pamięci. W tamtej chwili zrozumiałam, dlaczego mnisi są w Birmie tak szanowani, obdarzani troską i bezgranicznym zaufaniem. Represje szafranowej rewolucji dotknęły głównie mnichów, wiele klasztorów zamknięto, wielu mnichom kazano wracać do domu.
Birma magiczna
A był to dopiero początek naszej czterotygodniowej podróży. Zobaczyliśmy Bago i do niedawna jeden z największych na świecie posągów leżącego Buddy. Mierzącego 55 metrów kolosa odnaleziono zarośniętego dżunglą w 1880 r. Z Bago już tylko kilka godzin jazdy dzieliło nas od Kinpun i Złotej Skały, do której ciągną tysiące pielgrzymów rocznie.
Część druga – tutaj.
>Do apelu przyłączyła się również Aung San Suu Kyi, czołowa opozycjonistka i laureatka pokojowej >nagrody Nobla, prosząc turystów, aby nie przyjeżdżali do Birmy.
To jest stara, z przed kilku lat wypowiedz Aung San Suu Kyi. W kolejnych udzielanych wywiadach nawet zachecala do przyjazdu Birmy. Podobne stanowisko prezentuje wiekszosc opozycji.