Najczęstszą przyczyną złamań rąk i nóg w Tajlandii są bez wątpienia wypadki motocyklowe. Nieuważna jazda, brak kasku i trzech-czterech pasażerów ściśniętych na małym skuterze to gotowy przepis na kraksę i wizytę w tajskim szpitalu.
W moim przypadku złamanie jednej z kości stopy nie było spowodowane wypadkiem motocyklowym, a zderzeniem w meczu koszykówki. Czuję się z tego powodu o wiele lepiej, aniżeli czułbym się po kraksie drogowej. Nie należę do długiej liczby bezmyślnych nieszczęśników jeżdżących po tajskich drogach. Moje samopoczucie i samoocena są wyższe, chociaż kłopoty dokładnie te same.
Wizyta w szpitalu
Tajski szpital publiczny w Ratchaburi (totalna prowincja), który miałem okazję odwiedzić, bardzo przypomina swój polski odpowiednik. Czysty, w miarę zadbany, z w miarę dobrą obsługą i kolejkami chorych. Pomimo dość ograniczonej znajomości języka tajskiego nie miałem większych problemów z wytłumaczeniem, co mi jest i gdzie mnie boli. Najpierw wypełniłem formularz z pomocą pana z recepcji. Formularz chociaż po tajsku, to osoba mnie obsługująca była w stanie wskazać „tutaj imię, tu nazwisko, tu wiek, a tu numer paszportu i narodowość”. Poszło szybko. Następnie załadowali mnie na wózek inwalidzki i wio na salę Ostrego Dyżuru. Młody lekarz władający angielskim lepiej niż statystyczny Polak, wymacał nogę, zadał kilka pytań i zarządził rentgen. Przewieziono mnie do innego budynku i zrobiono zdjęcie na którym złamanie było widać jak na dłoni. Kość podstawy prawej stopy tuż pod kostką złamana. Po odczekaniu kilkunastu minut i rozmowie z kilkoma praktykantami medycyny wsadzono nogę w gips na cztery tygodnie. Dostałem jeszcze drewniane kule i rachunek na 850 bahtów (85 zł). Wręczono mi także opakowanie Paracetamolu, który jak już zauważyłem, daje się w Tajlandii na wszystko, wszystkim i przy każdej okazji – na złamanie, na gorączkę, na grypę, na ból głowy, na ból zęba. Tajscy doktorzy lubują się w przepisywaniu tego uniwersalnego w ich mniemaniu środka.
Dla porównania – szpital prywatny, w którym nie byłem, za to samo wziąłby dwu-, trzykrotność tego co zapłaciłem w ośrodku publicznym. Czas oczekiwania mógłby być krótszy, ale sam serwis pewnie mocno zbliżony.
Po tajskich ulicach
Poruszanie się po tajskich ulicach o kulach to prawdziwa mordęga. Gorszy byłby chyba tylko wózek inwalidzki. Ulice, czy to prowincjonalnych Ratchaburi i Phetchaburi, czy wielkomiejskiego Bangkoku są zupełnie niedostosowane dla osób kalekich. Wysokie, kilkunastocentymetrowe chodniki, które mają przede wszystkim chronić przed powodzią; brak ruchomych schodów lub wind prowadzących do stacji nadziemnych kolejek Skytrain; budki z jedzeniem i setki straganów porozkładanych na chodnikach tylko utrudniają poruszanie się; brak wjazdów na chodniki. Jedynym plusem są ludzie starający się pomóc, chociaż trzeba przyznać, że nie jest to regułą. Co prawda, czasem ktoś ustąpi siedzenia w wagonie, ale innym razem wcisną mnie w najgorsze siedzenie w minibusie. Czasem ktoś zatrzyma się ustępując drogi, ale innym razem jestem potrącany przez nieuważnych przechodniów. Zdarza się, że w jednym sklepie obsługa pomoże z zakupami, ale w innym zupełnie się nie przejmują moją niedolą. W kolejce wystać zawsze muszę swoje. Życzliwość tajska zależy więc od człowieka i jego dobrej woli. Nie inaczej zresztą jest w Polsce. Tam miałem te same kłopoty.
Ubezpieczenie
Tutaj wszystko zależy od firmy ubezpieczeniowej. W moim przypadku jest to tajskie ubezpieczenie państwowe. Chociaż dostałem wspomniany rachunek na 850 bahtów (a to tylko dlatego, że nie miałem przy sobie karty ubezpieczeniowej), to został on później w całości pokryty przez mojego pracodawcę, czyli szkołę w której uczę. Leki, które przepisał mi lekarz na kolejnej wizycie były już zupełnie za darmo (jednym z leków był oczywiście paracetamol), a to dlatego, że tym razem stawiłem się już z kartą ubezpieczeniową w dłoni. Odszkodowanie za uszczerbek na zdrowiu, tak jak ma to miejsce w Polsce, nie jest jednak wypłacany. A szkoda.
Podsumowując, Tajlandię z nogą w gipsie da się przeżyć, ale nie jest to życie ani łatwe ani przyjemne. Na pewno byłoby znacznie gorzej, gdybym był turystą z wielgaśnym plecakiem na plecak. Kierowcy tuk-tuków doiliby wtedy, aż (nie)miło.