Shiraz

Jedyne, co kojarzyło mi się ze słowem Shiraz to nazwa doskonałego szczepu winogron, z którego robi się wino. A tu przyszło mi się zmierzyć z miastem o tej samej nazwie. Okazało się, że wino i miasto mają ze sobą wiele wspólnego.

DSC04144

Shiraz – dawna stolica Persji, nazywane jest miastem poezji, wina, róż i słowików. Dziś miasto straciło na ważności ,choć róże kwitną dalej, słowiki śpiewają a poeci piszą wiersze. Tylko z winem jest kłopot, bo spożywanie alkoholu w Iranie jest zakazane.

Do zobaczenia jest tu twierdza Karima Khana, grobowiec Hafeza, mauzoleum Shah-Cheragh, uniwersytet, kilka parków, meczetów i bazar. Zaledwie 60 kilometrów od miasta znajduje się Persepolis i Nekropolis.

Z Teheranu do Shiraz mamy ponad 1000 kilometrów. Polecimy samolotem. W tym ogromnym kraju o powierzchni 1 648 195 km² (Iran jest ponad 5 razy większy od Polski) komunikacja samolotowa jest bardzo popularna. Tym razem lecimy z lotniska krajowego. Lotnisko, jak lotnisko – przypomina jedną, wielką poczekalnię z kłębiącym się tłumem pasażerów. A wśród nich my, lekko zdezorientowani, bo wszystkie wiadomości podawane są w języku perskim. Na szczęście siedzący przed nami Irańczyk, co chwilę odwraca się i z własnej inicjatywy („skąd jesteście? Witajcie w Iranie….”.) tłumaczy nam wszystko na angielski. Jak wszędzie prześwietlają bagaże – panie karnie idą do pomieszczenia po prawej stronie, panowie po lewej. Panie kontrolowane są tylko przez panie, a panowie? Nie wiem. Mnie tam nawet zajrzeć nie było wolno. A potem już normalnie, wszyscy siedzą razem, razem lecą i tak aż do wyjścia, gdzie znowu dwie osobne bramki.

Gdzie jest nasz hotel?

Po przylocie, jedziemy taksówką do hotelu. Mamy zamówiony pokój w Niayesh Boutique Hotel. Taksówkarz twierdzi, że wie gdzie to jest, my znamy tylko adres. Na wszelki wypadek mamy ze sobą GPS.

Jedziemy szerokimi, oświetlonymi (jest już zmierzch) ulicami – podoba nam się.
Po chwili zaczyna podobać nam się coraz mniej. Wjeżdżamy w jakieś wąskie uliczki, jakieś zakamarki, zatrzymujemy się gdzieś, gdzie wcale nie mamy ochoty się zatrzymać.
I już wcale nam się nie podoba !!!
Tu jest wasz hotel – oświadcza łamaną angielszczyzną kierowca.
Tu???? Jak to tu???? Tu nie ma nic, żadnego hotelu!!! Tu jest …. eee……. śmietnik?????

Ja nerwowo ściskam swoje dokumenty (dokumenty w podróży są najważniejsze) i postanawiam, że za nic w świecie nie dam się wyciągnąć z samochodu. Mąż – Andrzej, bohatersko wysiada i pertraktuje zawiezienie nas do właściwego hotel, równocześnie uruchamia GPS. Po chwili wsadza głowę do środka taksówki i oświadcza – wygląda na to, że tu jednak jest nasz hotel. Tylko gdzie? Co robimy? Zostajemy? Wracamy?

Kierowca pośpieszne wyładowuje nasze bagaże, macha ręką w stronę ściany, inkasuje pieniądze i zmyka. Faktycznie na ścianie widnieje napis – Niayesh Boutique Hotel. Tyle, że hotelu nie ma. Po chwili jakiś młodzieniaszek śpieszy z pomocą, chwyta moje tobołki i prowadzi nas labiryntem, do którego nawet w najodważniejszych marzeniach nie zapuściłabym się w pełnym blasku dnia. A teraz jest ciemno. W głowie kołata mi myśl – może to ostatnia droga w moim życiu? Nic to, idziemy – kto nie ryzykuje, nie śpi w ciepłym łóżku – mruczę pod nosem i rozglądam się, żeby zapamiętać drogę ucieczki.
W końcu docieramy. Jest! Jest nasz hotelik!!!

I znowu podoba nam się wszystko – i ludzie, i ciemne uliczki i hotel widmo, gdzie na wewnętrznym dziedzińcu cały dzień serwują pyszną dizzi. Siedzimy ubrani w grube kurtki, siorbiemy gorącą zupę i śmiejemy się z naszej przygody.

Meczet Shah Cheragh

DSC04014 (1)

Po kolacji wychodzimy poszwendać się dookoła. Na wziętej z recepcji mapce zaznaczony jest Hagi Bazar. Niestety, ten bazar to jedno wielkie nieporozumienie. Na straganach sama chińszczyzna. Nic, co mogłoby nas zainteresować. Rozczarowani, przechodzimy przez niego szybko i wychodzimy po drugiej stronie. Wszyscy ludzie idą w kierunku jakiejś bramki. My też. Zaglądamy – coś tam jest. Chyba …. meczet? Dogadujemy się na migi i możemy wejść do środka. Muszę tylko założyć na siebie jakieś wielokrotnie używane, kolorowe prześcieradło. Ryzykuję i naciągam je na głowę. Sięga mi do ziemi i zasłania mnie dokładnie całą. Jeszcze tylko sprawdzenie, oklepanie (zdarzyło się to tylko jeden, jedyny raz w czasie całego pobytu) czy nie mam aparatu fotograficznego (?) i mogę wchodzić. Aparat oczywiście mam, ale malutki, w dodatku wzięły mnie z zaskoczenia, więc nie miałam czasu się przyznać. A on leżał, jak zawsze, w kieszeni długiej kurtki. Akurat w niego nie klepnęły. Ocalał. Dzięki temu zrobiłam – z ukrycia, spod szmatki w którą byłam spowita – zdjęcie tego „cudu” do którego trafiliśmy przypadkiem.

Ogromny meczet Shah Cheragh wybudowano na placu chyba tak dużym jak Rynek w Krakowie. Turyści rzadko są do niego kierowani, bo to obiekt nowy, a nie żaden zabytek. Jest piękny. Każdy centymetr budynków pokryto barwną mozaiką z wypalanych kafelków. Każdy kafelek inny. Każdy ręcznie malowany. Przed główną świątynią zdejmuję buty i wchodzę do środka, oczywiście do połowy przeznaczonej dla kobiet. I tu zaparło mi z wrażenia dech w piersiach. Coś takiego widziałam po raz pierwszy. Wszystkie ściany, sufity, kolumny wyłożono maleńkimi lusterkami. Tysiącami, milionami lusterek. Każdy promień światła odbija się i załamuje tysiące razy. Czuję się tak, jak gdybym znała się w środku gigantycznego diamentu. Niesamowite. A na podłodze wyłożonej dywanami modlą się, odpoczywają, rozmawiają, wysyłają SMS, grają w jakieś niedozwolone pewnie gry i słuchają muzyki dziesiątki kobiet. Kręcę się wśród nich w swojej szmacie na głowie, odpowiadam na pozdrowienia, uśmiechy i oglądam. Nikomu nie przeszkadza, że przyszła jakaś niewierna i to w dodatku w trakcie modłów. Młodym dziewczynom, tym z telefonami, modły zresztą też nie przeszkadzają.

Żal wracać do hotelu, ale jutro rano jesteśmy umówieni z naszym przewodnikiem na wycieczkę po mieście.

Naruir Al- Mulk – Różowy Meczet

DSC04268

W planie mamy kilka meczetów, ale czy jakiś inny może przebić ten oglądany wczoraj? Odwiedzamy kilka, aż w końcu trafiamy do zbudowanego w latach 1876 – 1888, na zlecenie Mirza Ali Hasana Al Molka, meczetu Naruir Al- Mulk znanego jako Różowy Meczet. Do jego zdobienia, oprócz tradycyjnych płytek ceramicznych, wykorzystano również kolorowe szkło witrażowe. Jesteśmy tu na tyle wcześnie, że promienie słońca padają na wspaniałe witraże. Ich kolorowe światło wypełnia całe wnętrze nadając mu niepowtarzalny urok. Kolor różowy i różowe kwiaty są motywem przewodnim, który wybrał sobie architekt tego obiektu. Jest to dość rzadkie w świecie muzułmańskim, ponieważ to zielony, jako kolor islamu i niebieski są najczęściej używane w islamskiej sztuce sakralnej. W takim razie skąd wziął się ten róż? Być może zleceniodawca kochał poezję lub sam był poetą, bo kolor ten pojawia się w perskiej literaturze i symbolizuje piękno. Zanurzamy się w tych kolorach i światłach, w tej ciszy i skupieniu. Niestety, przewodnik jest bezlitosny, więc wędrujemy dalej.

Twierdza Karima Khana

DSC04362

W samym centrum miast znajduje się XVIII-wieczna cytadela Karima Khana. Jej masywne mury i wysokie na 14 metrów wieże widoczne są z daleka. Oprócz potężnych murów i łaźni z białego marmuru niewiele zachowało się z jej dawnej świetności. Kiedyś wszystkie ściany i sufity pokryte były malowidłami. Artyści do farb dodawali niewielkie ilości prawdziwego złota. Dzięki temu małemu trikowi uzyskiwali efekt, którego nie da się zastąpić żadnym sztucznym barwnikiem. Jeszcze przed objęciem władzy przez Szacha Reze Pahlaviego twierdza wykorzystywana była jako więzienie. Wśród więźniów panowało przekonanie, że ściany ich cel pomalowane są czystym złotem. Zdrapali paznokciami wszystko co tylko mogli. Pozostały gołe kamienie. Bogactwa nie znaleźli, a bezcenne malowidła na zawsze przepadły. Kiedy szach Reza Pahlavi wraz z małżonką Farah Pahlavi wizytowali więzienie w Shiraz, cesarzowa zachwyciła się zabytkową twierdzą. Szach rozkazał przenieść więzienie i odnowić XVIII-wieczną Karima Khana. Dzięki temu popadający w ruinę zabytek ocalał. Dziś tylko w nielicznych miejscach, tam gdzie nie sięgały ręce więźniów, zobaczyć można naścienne dzieła dawnych mistrzów. Dzieła, malowane farbą z dodatkiem prawdziwego złota.
Mieszkańcy Shiraz bardzo lubią odwiedzać to miejsce. Spacerują po zabytkowych salach, odpoczywają w cieniu pomarańczowych drzew, który rosną na wewnętrznym dziedzińcu twierdzy, ale najbardziej dumni są ze swojej własnej, krzywej wieży. A z wieżą było tak. Kiedy szach wydał rozkaz odnowienia twierdzy, była ona w bardzo złym stanie. Tragicznie było zwłaszcza z jedną z narożnych wież, która w każdej chwili groziła zawaleniem. Podziemne wody podmyły fundamenty i wieża dosłownie oderwała się od murów. Konserwatorzy mieli trzy wyjścia. Rozebrać i cegiełka po cegiełce zrekonstruować starą budowlę, rozebrać i z nowych materiałów zbudować zupełnie nową, choć taką samą lub zachować starą, przekrzywioną, w stanie w jakim była. Wybrali trzecią, najtrudniejszą wersję. Dzisiaj wieża wygląda jak nowa, a mieszkańcy podchodząc do nas z tradycyjnym pozdrowieniem
– skąd jesteście? ….. podoba wam się Iran? – dodawali – a widzieliście naszą krzywą wieżę?
– Prawda, że wygląda zupełnie jak w Pizie?
Prawda. No, może nie zupełnie jak w Pizie, ale krzywa jest. I to jak.

Bazar

DSC04306

Jesteśmy zmęczeni. Kategorycznie odmawiamy pielgrzymki do grobów dawnych poetów. Niech śpią w spokoju. Chcemy odwiedzić stare miasto, pochodzić po bazarze i odpocząć.

Jedziemy na bazar. Ruch, gwar, bogactwo kolorów, smaków i zapachów. Takich bazarów nie ma już w nowoczesnej Europie. Pewnie już niedługo na ich miejscu powstaną nowoczesne centra handlowe (jak na razie nie ma ich jeszcze w Iranie) i cała ta cudowna atmosfera przepadnie na zawsze. Dlatego bojkotujemy poetów, których wierszy nie znamy i zagłębiamy się w ciasne uliczki pełne cudowności, odwiedzamy stare herbaciarnie i palarnie wodnych fajek.

Stare miasto

DSC04003

Hotel, który na początku przysporzył nam tyle strachu, okazał się „prezentem od losu”. Dzięki temu, że znajdował się w samym centrum starego Shiraz, mieliśmy możliwość poczuć się tak, jak gdybyśmy przenieśli się w czasie. Uliczki, którymi włóczyliśmy się wieczorami były tak wąskie, że kiedy stanęłam pośrodku, rękami dotykałam murów po obu stronach ulicy. Mury domów (okna domów wychodzą na wewnętrzny dziedziniec, od strony ulicy domy są „ślepe) są wysokie na dwa, trzy piętra. Mowy nie ma żeby dotarło tam choć odrobinę słońca. Uliczki są długie i kręte. (Gdyby spotkało nas tu coś złego to i za sto lat nikt by nas nie odnalazł w tej plątaninie) Przemykają nimi zakutane w czadory kobiety.

Wyglądają jak duchy, nie z tego świata. Czasami przejeżdża motocykl wiozący całą czteroosobową rodzinę. Nie wiem jakim cudem, ale mieszczą się też samochody. Kiedy przejeżdżają, przyklejamy się do ściany, wciągamy brzuch i jesteśmy szczęśliwi kiedy cała operacja dobiega końca. Od czasu do czasu trafiamy na mały lokalny bazarek z najpotrzebniejszymi artykułami. Wieczorem wszędzie rozchodzi się upojny zapach świeżego chleba. Jeszcze w niektórych maleńkich piekarniach piecze się go tradycyjnie, w piecach wysypanych drobnymi kamieniami. Na tych kamykach układa się długie, płaskie bochenki, a po upieczeniu piekarz wydłubuje ręką te, które się poprzyklejały. Taki chleb smakuje przewybornie.

Sprzedawcy wyciągają do nas gorące bochenki i nie chcą brać pieniędzy. To poczęstunek („skąd jesteście?…… witajcie w Iranie”). Zajadając się chlebkiem wracamy do hotelu dziękując Allahowi, że ktoś wynalazł GPS.

DSC04405

Jolanta Mirecka

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 3 + 8

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.