Sen o Nobeyamie

Mój kolega z roku powiedział kiedyś, że Japonia ma specyficzny zapach – kiedy pierwszy raz wylądowałam na Naricie, nie zwróciłam na niego uwagi, ale z każdym kolejnym przyjazdem tutaj stawał się on dla mnie coraz lepiej rozpoznawalny – zapach wilgoci, dusznego upału i taki swoisty smród morza, na który składa się wiele pomniejszych woni. Taki fetor morza jest trudny do opisania słowami, ale znany wszystkim ludziom znad morza (pochodzę z miejscowości położonej mniej więcej 20 km od kurortów nadmorskich takich jak Ustka, Jarosławiec, Dąbki czy Darłówko, więc woń morza znam od zawsze).

Japonia wita przybyszów na lotnisku Narita swoim specyficznym zapachem, powalającym upałem i ciekawą procedurą imigracyjną (ciekawą za każdym razem, nawet jeśli granicę przekracza się jako część z krwi i kości Japońskiej rodziny) polegającą na staniu w kolejce do okienka „alien passport control”, zdjęciu odcisków palców i sfotografowaniu przybysza z kosmosu, czyli gaijina. (Mój inny kolega tłumacz języka angielskiego powiedział mi, że takie użycie słowa „alien” jest jak najbardziej poprawne, ale szczerze mówiąc w każdym innym kraju w jakim miałam przyjemność być zawsze byłam raczej „foreign” niż „alien”.)

Znajomość japońskiego zawsze wzbudza u kontrolerów paszportów zaniepokojenie i wzmaga czujność – czasami wypytują bez końca, a czasami pilnują się bardziej, bo przecież istnieje ryzyko, że zrozumiemy WSZYSTKO…

Kiedy przejdziemy już odprawę paszportową, a celnicy przeglądną nasze walizki w poszukiwaniu artykułów do oclenia, o których mogliśmy zapomnieć wspomnieć w deklaracji celnej, wolno nam wreszcie opuścić lotnisko. Jeśli jest lato, upał na zewnątrz morduje i lepiej pozostawać w kilmatyzowanych pomieszczeniach, więc moja pierwsza podróz na pole kapusty do wsi Minamimaki odbyła się pociągiem (w odróżneniu od naszych, japońskie pociągi są klimatyzowane do tego stopnia, że można w nich zmarznąć, a nawet się przeziębić).

Pociąg podmiejski z lotniska do stacji Tokio Ueno, dalej Shinkansen do Sakudairy, a stąd pociąg osobowy do Nobeyamy (bilety tylko w biletomacie, a nie znałam nazwy miejscowości w znakach… na szczęście uczynni, mili Japończycy zawsze pomogą gaijinowi w potrzebie – gaijin mający problemy ze znakami kanji jest przecież taki kawaii!!! (kawaii dosłownie oznacza słodki, fajny, jest odpowiednikiem angielskiego cute).

Do Sakudairy trzymałam się dzielnie, ale w pociągu osobowym stającym na każdej stacyjce zasypiam. Tory pełzną pomiędzy górami, w dolinie pola ryżowe, na zboczach do pewnej wysokości bambusy, wyżej sosny. Wszystko wygląda, jakby wyrastało wprost ze skał. Niektórzy zarzucają Japończykom, że tutaj wszędzie jest beton i w pewnym sensie to prawda, bo nawet zbocze góry przy którym biegnie wiejska dróżka jest zacementowane, by uniknąć osunięć ziemi. Ale japońska roślinność wyrasta nawet na betonie i pewnie, gdyby nie ten beton, Japończycy zostaliby przez nią pochłonięci.

Latem zieleń jest porażająca, tak samo jak upał. Jeśli wyjedzie się z miasta wgłąb wysp, tam gdzie nie czuć już zapachu morza, wszystko nawet pachnie zielenią. Zwłaszcza w porze deszczowej, gdy zaczynają w lasach kwitnąć jakieś rośliny, których nazw nie znam, nawet nie wiem, jak wyglądają, ale bardzo dobrze znam ich piękny, soczysty zapach – jedna z niewielu przyjemności pory deszczowej, kiedy wszystko nasiąka wilgocią, przez miesiąc nie widać słońca i pleśnieje nawet plastik czy szkło.

Przy torach kwitną kwiaty, jakich nie spodziewałam się tutaj – chabry, maki i margarytki – obrazek jak z mojej rodzinnej polskiej wsi. Być może dlatego od razu poczułam się tu jak w domu… Te wszystkie widoki, górskie krajobrazy, potoki w dolinach utrwaliły się w mojej pamięci jak zdjęcia – migawki, kiedy na chwilę otwierałam oczy, na wpół przytomna, by sprawdzić, czy to już Nobeyama.

W końcu, po około godzinie, dotarłam na miejsce – Nobeyama – najwyżej położony dworzec JR w Japonii (1345 m.n.p.m.). Po drodze do rodziny, u której spędziłam łącznie pół roku mieszkając z nią oraz pomagając w pracy na polach kapusty pekińskiej i sałaty, oglądałam piękne widoki – po lewej chmury, po prawej góry. Miałam przeczucie, że za chmurami po lewej stronie też kryje się jakaś niezwykła góra… w istocie, kiedy rozpogodziło się zobaczyłam Yatsugatake – wyższy od Rysów wygasły wulkan. Tak zaczęła się moja miłość do Minamimaki – od pierwszego przyjazdu tutaj moim marzeniem było zamieszkać w domu z widokiem na Yatsugatake.

Położenie geograficzne Nobeyamy i Minamimaki sprawia, że jest to chyba najbezpieczniejsze miejsce w Japonii – wysoko w górach, bez dostępu do morza, więc zero zagrożenia tsunami, daleko od potencjalnego epicentrum trzęsienia ziemi. Kilka razy zdarzyło się, że będąc na polu nie odczułam trzęsienia, a dowiedziałam się, że trzęsło dopiero po powrocie do domu. Śmialiśmy się nawet, że gdy cała Japonia się trzęsie albo zalewa ją tsunami, tutaj nieustannie zbiera się kapustę. Tegoroczne trzęsienie ziemi było tu jednak bardzo mocno odczuwalne, choć trzeba przyznać, że strat właściwie nie ma żadnych i tutaj skończyło się tylko na strachu.

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 5 + 3

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.