Wcześnie o poranku ruszam w miasto. Po wyjściu z hotelu o poranku podnoszę głowę do góry. Dziś jaskrawe słońce oświetla budynki kolonialne: białe, żółte, niebieskie, nieodrestaurowane i zaniedbane.
Wiele z nich jest odrapanych, w wielu oknach nie widać śladu życia. Implementacja stylu brytyjskiego w tropikach dała niepowtarzalny efekt wizualny. Jak to możliwe, że chłodny, klasyczny styl epoki wiktoriańskiej tak umiejętnie wkomponował się w tropiki? Na głównej ulicy wpadam w lepką masę ludzką. Przez ulice przechodzi kobieta z opartym na karku i ramionach długim kijem, na którego końcach zawieszono pojemne kosze z bananami. Na jednym z nich siedzi małe dziecko.
Próbuję kupić gazetę. Idę dobre dziesięć minut według wskazówek miejscowych. Bez rezultatu, nigdzie nie ma gazet! Widziałem jedną gazetę w samolocie prywatnych linii na trasie z Hehe do Yangonu. Była to gazeta junty wojskowej, rządzącej krajem, New Light of Myanmar. Na pierwszej stronie znajdował się taki napis: „stłumić wszelkie obce i wewnętrzne destrukcyjne siły jako wspólnego wroga, zwalczać tych polegających na obcych siłach”. Juncie nie zależy, żeby ludzie czytali gazety. W interesie junty jest, by 52 mln ludzi nie czytało gazet, nawet ich własnej. Junta wie, że lud wie, że gazety junty nie mówią do końca prawdy. A jak wie, że nie mówi prawdy, to może źle myśleć o juncie, więc koniec końców lepiej, żeby 52 mln ludzi w ogóle nie czytało.
Nie kupiłem gazety w stolicy, ale możliwe, że za słabo szukałem. Zresztą, podobno, w 2004 r. gdy obalono premiera Khin Nyunt ludzie dowiedzieli się o tym z zagranicznych mediów. Pisarzom zabrania się używać słowa Suu, które może kojarzyć się z Aung San Suu Kyi, bohaterką opozycji osadzoną w areszcie domowym. Gdy w 1993 r. Nelson Mandela zdobył Pokojową Nagrodę Nobla, zabroniono informować o tym w mediach, bo od razu przypomniałoby takie samo wyróżnienie dla Aung San.
Wcześniej nad Jeziorem Inle włączyłem swojego GPS-a. Podszedł do mnie kierowca i zdecydowanym gestem przekreślił szanse na złapanie lokalizacji. „Rząd zakłóca sygnał, nawet nie próbuj”. Ktoś wspominał, że mu się udało. Telefony komórkowe spoza kraju w ogóle nie działają. – Zamknęli nam uniwersytet – mówi kierowca. – Dlaczego? Z powodu prostestów w 2007 r., kiedy uczelnia była tradycyjnie źródłem niezadowolenia wobec władz reżimowych. Zresztą dzieje tego uniwersytetu to historia ciągłego zamykania go i otwierania w okresie odwilży.
Junta zamyka też na jakiś czas prowincje przed obcokrajowcami. Kilka z nich jest zamknięte na stałe, podczas gdy inne zamykane są okresowo z jakiegoś powodu. Deltę Irawadi zamknięto po ataku wielkiego cyklonu wiosną 2008 r. Na zdjęciach satelitarnych cyklon Nargis wygląda jak pierzasta chmura. Przyglądam się jego drodze – uformował się gdzieś nad Andamanami na Oceanie Indyjskim, podążał na północny zachód i nad centrum oceanu zmienił nagle kierunek na pólnocno-wschodni, mierząc prosto w deltę Irawadi. Wyobrażam sobie wówczas birmańskie ulice, domy, herbaciarnie, bary, gdy docierały wieści o niebezpieczeństwie. A czy w ogóle docierały? Ludzie musieli siedzieć i dywagować: uderzy czy nie? A może zmieni jeszcze kierunek? Albo osłabnie?
Nie pierwszy i nie ostatni raz!
Coś, co nazywało się Nargis, zostawiło według oficjalnych szacunków 100 tys. trupów. Mój kierowca opowiadał, że gdy kilka tygodni wstecz przejeżdżał w tamtym rejonie rzeką płynęły jeszcze ciała. Junta nie pokaże takich obrazów. „To nieprawda, że zginęło 100 tys. ludzi. Prawie milion” – mówi zupełnie beznamiętnie, w czym wtóruje mu miejscowy przewodnik. Ile ludzi wtedy faktycznie zginęło?
Bazar
Bazar w centrum jest wyłożony wokół masywnych budynków. Mylę drogę i zamiast podążać główna aleją wypełnioną ubraniami, szmatami i urządzeniami domowymi, wchodzę w boczną gliniastą uliczkę. Ludzie kłębią się nad czymś jak larwy. W jednym momencie setki, tysiące postaci wykonuje powtarzające się, powolne i precyzyjne ruchy – jedni się nachylaja, drudzy odchylają robiąc miejsce na kolejne nachylenia, wykonują półobrót, jedni półkrok w przód, drudzy półkrok wstecz, koncentrując się na czymś na ziemi, czego nie widzę. Obserwując tunelową, wolną przestrzeń między setkami nachylownych głów aż do końca alei wnioskuję, że towary ułożone są w jednej lini.
Podchodzę bliżej. Przepycham się, a im jestem bliżej tym robi się gęściej. Wreszcie widzę sterty jedzenia, całe góry kokosów, przypraw, barwników, owoców, warzyw, zwałów mięs, egzotycznych ryb, jakichś mieszanek, których do końca nie zidentyfikowałem. Po chwili dostrzegam, że stąpam po dywanie ogryzków, obierków, liści, włosów, wszystkiego tego, czego nie ma sensu wrzucać do torby i zabierać do domu. A więc najwięcej ludzi kłębi się nad najważniejsza rzeczą – jedzeniem. Na głównej ulicy widzę podobna ciżbę, ale skonstruowaną inaczej. Tu ciżba jest gwieździsta z wolną przestrzenia w centrum w kształcie kuli z półotwartą kopułą. Handlarz rzucił na ziemie wielką stertę zegarków na sprzedaż.
Hotel
Po południu rozglądam się po tarasie hotelu. Mój pokój położony jest na jedenastym piętrze. Na horyzoncie przykuwa uwagę Shewgadon Paya, wielka złocista, kopuła kompleksu świątyń, symbol miasta i punkt orientacyjny. Po chwili mój wzrok skupia się jednak na ulicach pod stopami. Wreszcie mogę się przyjrzeć miastu z tej perspektywy, zza krat zamocowanych do balustrady. Po prawej moja ulica, gwarna i tłoczna ze sklepami i hotelami. Po lewej, po drugiej stronie budynków kolonialnych widzę zupełnie puste, zgniłe ulice. Ani jednego człowieka!
Ktoś policzył, że w wypadku katastrofy stolica Polski zarosłaby lasem w 100 lat. W ile lat zarósł by Yangon? Trzydzieści, dziesięć? Mech, krzaki, małe drzewa rosną bezpośrednio na budynkach. Któs musiał je opuścić pozostawiając samym sobie. Cała ulica i jak sięgam wzrokiem kilka ulic równoległych nie zdradza śladu życia. Odkąd je zauważyłem codziennie po śniadaniu i wieczorem zatrzymuję się chwilę przy kracie.
Wracając nocą do hotelu, zagaduję hinduskich rikszarzy. Wiozą mnie do domu drogą, której wcześniej nie znałem. Była chyba pierwsza albo druga w nocy i ani trochę mniej duszno. Grupy mężczyzn wklejonych do krzeseł dyskutują popijając herbatę, piwo Myanmar albo łupiąc coś między palcami. W Birmie pije się w barach lokalne piwo albo miejscowe whisky, które miesza się w szklance ze zwykłą wodą. Nieprawdą jest, że Myanmar jest jednym z trzech krajów na świecie bez coca-coli. Importuje się ją z Tajlandii, choć niełatwo ją kupić i jest droga. Gdy mamy już skręcić do hotelu, oznajmiam rikszarzowi: jedź dalej! Apokaliptyczne budynki ze sterczącymi kikutami wyrosłych na nich drzew oblepia tropikalna i czarna maź. Ulice wypełniają tłumy buddyjskich mnichów odzianych w czerwone szaty, walących w garnki, w gwarze przemieszczając się z jednej strony ulicy na drugą. Co oni u robią o tej porze? Podjeżdżają ciężarówki, więc chyba gdzieś jadą.
Wracamy w zupełnie ciemne ulice. Asfalt paruje obok zatrzaśniętych na cztery spusty bram i kramów. Przed rozklekotaną, ospałą rikszą przebiega szczur. Kiedy to się zawali? W końcu w Yangonie zadawałem sobie tylko to pytanie. Jak to możliwe że jeżdżą tu jeszcze autobusy, ludzie robią zakupy, wysyłają pocztę, prowadzą restauracje, mieszkają, organizują się, uśmiechają? Kiedy Yangon zarośnie i runie przegniły wilgocią? Jaka jest tolerancja życia na systemy je zaniedbujące?
Andrzej Muszyński