Do Yangonu leci się zwykle z Bangkoku. Od razu po wyjeździe z lotniska rzuca się w oczy potężny kontrast. Bangkok: szerokie autostrady, wiadukty, centra handlowe, reklamy, telebimy, moda, szklane budynki, metropolia. Yangon: mężczyźni w sarongach (rodzaj spódnicy upiętej z jednego płata tkaniny), skromne budynki, stare samochody, ciemniejsze skóry. Pierwsze spojrzenia zza szyby taksówki. Pada deszcz. Gdy jest się w grupie w takich chwilach mało się mówi. Nowy kraj, krótkie spojrzenia, komendy, wskazywanie palcem, pytania bez oczekiwania odpowiedzi. Rowery z wielkimi kołami, śniade twarze, czasem prawie brązowe, czarne oczy, obdarte stragany. Samochód podjeżdża pod górkę. Na przedniej szybie pojawia się, ciężkie, monsunowe niebo. Wszyscy wpatrują się w uliczki między budynkami. Chyba błoto, bardzo dużo ludzi, jakieś pijalnie. Raczej bez jaskrawych kolorów, wszystko przytłumione, wyprane, jakby pokryte warstwą wilgotnego kurzu.
W mieście jestem krótką chwilę i od razu wyjeżdżam na północ. Po chwili kończy się miasto i szeroki, komfortowy asfalt. Kilka kilometrów za Yangonem, główna autostrada państwa przypomina już wiejską, podziurawioną drogę, po której wleką się osły, pcha się wózki, oparty o słup chłopak na rowerze dłubie w nosie przy środkowym pasie. Zerkam na licznik: 30 km/h. Po lewej i prawej ciągną się rzędy drewnianych gospodarstw za zdezelowanymi płotami. Wszystko zarasta zieloną, wdzierającą się w każdy zakamarek materią. Mimo, że nie widać klasycznej dżungli, ma się wrażenie, że jest ona wszędzie i konsekwentnie konsumuje wszystko to, co stworzył człowiek. Kobiety i młodzi mężczyźni pokrywają twarze makijażem zwanym tanaka (pasta z liści eukaliptusa), chroniącym przed palącymi promieniami słońca. Ich twarze są białe. Na bazarze kobieta rozprowadza mi po twarzy świeżą papkę, która daje znakomite uczucie chłodu. Wieczorem na ekranie telewizora do znudzenia wyświetlają się kadry ze zjazdów armii.
Do Yangonu na dłużej wróciłem za tydzień. Tym razem pierwszy raz widzę go nocą. Przejeżdżam przez ulice hinduskie do hotelu. Z megafonu trzeszczy albo bardzo długi komunikat albo niedbałe, rutynowe modły. Ciemno i duszno. Duchota w Yangonie jest inna niż w Bangkoku. Jest jeszcze bardziej zgniła i oblepiająca. Miasto leży na pograniczu dwóch światów – wielkiej cywilizacji hinduskiej i wschodnioazjatyckiej, in genere. Gdyby kogoś bez tej wiedzy umiejscowić nieświadomie w Yangonie, nie potrafiłby powiedzieć, w którym kręgu cywilizacyjnym się znajduje. Jest Azja Południowo-Wschodnia i Myanmar. Myanmar, wciśnięty między Bangladesz, Chiny i Tajlandię niesłusznie umiejscawia się w jednym worku z resztą krajów południowoazjatyckich. Hindusi napływali do Myanmaru masowo dopiero od 1885 r jako tzw. drudzy kolonizatorzy po Brytyjczykach z również brytyjskiej kolonii hinduskiej, tworząc sieć rodzinnych biznesów i zajmując niższe stanowiska rządowe. Mniej doświadczeni komercyjnie Birmańczycy nie byli w stanie konkurować, mimo że ciągle spoglądali na Hindusów z góry. Wkrótce zaczęli imigrować Chińczycy zachęceni do robienia interesów i „stymulowania” gospodarki. Powstał tygiel.
Gdy spoglądam na mapę prowincji odciętych od świata, niemal pokrywają się z mapą kolonizacyjną. Brytyjczykom zajęło dwa tygodnie zdobycie Mandalayu, ówczesnej stolicy, łatwo wygrywając „wojnę o drewno”. Imperium brytyjskiemu zależało na drewnie tekowym, od razu przystępując do eksploatacji i koncentrując się na terenach zdominowanych przez Birmańczyków (ci stanowią dziś 68 % populacji). Reszta, plemiona na wzgórzach, hill tribes, pozostały autonomiczne. Po prostu nie były potrzebne, więc dano im spokój. Gdy w 1948 Birma uzyskała niepodległość podział dał znać o sobie ze zdwojoną siłą, a różnice jeszcze się pogłębiły. Relacje między Brytyjczykami a miejscowymi były fatalne. Jako że Birma na mapie całego Imperium Brytyjskiego wyróżniała się niechlubnym, najwyższym wskaźnikiem przestępstw, Brytyjczycy budowali więzienia, w tym osławione Insein. Po ich wyjściu wróciły stare nazwy, m.in. Burma zmieniono na Myanmar, Rangun na Yangon. Pozostał tygiel.
Druga część – tutaj.