Być na południu Indii i nie odwiedzić Hampi to grzech. Ten jedyny w swoim rodzaju klejnot znajduje się pomiędzy trzema popularnymi miejscami – Goa, Hyderabad i Bengaluru (Bangalore). W żadnym chyba innym miejscu w Indiach nie spotkamy takiej ilości tak dobrze zachowanych świątyń i posągów, dodatkowo otoczonych dookoła dżunglą.
Droga do Hampi
Bramą do Imperium Hampi jest miasto Hospet, typowy indyjski węzeł komunikacyjny, przez który trzeba się przedrzeć. Lepiej nie zabawić tutaj dłużej. Hospet nie ma zupełnie nic do zaoferowania. Nic, poza rozklekotanymi gratami o wyglądzie busów, które w około 30-40 minut przewiozą nas przez prawie 15-sto kilometrowy odcinek drogi do samego serca dawnego imperium. Chociaż jazda jest powolna, a każda najmniejsza dziura w zniszczonym asfalcie mocno odczuwalna w naszych czterech literach, widoki przez otwarte okno niwelują to wszystko zupełnie. Czasem ruiny, czasem pięknie zachowane świątynie, czasem nadgryzione zębem historii posągi. Do tego, rozciągająca się dookoła zielona dżungla. A to dopiero przecież początek. Jeszcze nie dojechałem do Hampi.
Bus w końcu staje. Jestem w XV-wiecznym Imperium. Jeszcze nie zdążyłem wysiąść, a już mam pięć ofert noclegów. Kilkuletni chłopcy skaczą przy oknie autobusu wykrzykując ceny pokoi hotelowych. Nie znając miasta, arbitralnie wybieram opcję, która spłynęła jako pierwsza – pokój z wiatrakiem, własną łazienką i – co ważne – muszlą klozetową. Cena: 150 rupii (9.90 zł).
Z aparatem w ręku ruszam na pieszy podbój Imperium. Hampi posiada 550 świątyń i pomników, z czego jedynie 58 znajduje się pod ścisłą ochroną UNESCO i jest uznawanych za światowe dziedzictwo. Punktem centralnym, od którego zaczynam jest Virupaksha Temple z 50-cio metrową świątynią górującą nad całym miastem. Chociaż wejście to koszt zaledwie 2 rupii, momentalnie zaczepia mnie tubylec tłumacząc poważnym głosem, że koszt biletu to 50 rupii i on chętnie kupi dla mnie ten bilet, żebym nie musiał stać w kolejce. Nieważne, że nad jego głową wisi napis „Admission: 2 rupees”, a kolejki nie ma wcale. Bilet jest za pięć dych i basta, a jak nie, to nie wchodzę. Mając jednak odpowiednie już doświadczenie, nie wdaję się w rozmowy biznesowe i bez słowa kieruję się do okienka, w którym własnoręcznie kupuję wejściówkę za dwójkę. Precz z naciągaczami.
Następnie ruszam do Vittala Temple. Tutaj bilet to już 5 dolarów. Gwarantuje jednak darmowe wejścia do wszystkich innych świątyń, ale tylko tego samego dnia. Dużo można by opowiadać o zabytkach Hampi. Niesamowite, jedyne w swoim rodzaju, monumentalne, piękne. Każda ze świątyń oddaje cześć innym Bogom. Są świątynie Śiwy, Kriszny, Hanumana, posągi Garudy, krowy, słonia, a nawet rydwan legendarnego plemienia Ariów, które odcisnęło wielkie piętno na całej kulturze Indii.
Jazda skuterem
Hampi jest jednak zbyt wielkie, żeby zwiedzić te wszystkie wspaniałości na piechotę. Szybko decyduję się więc na wypożyczenie skutera z automatyczną skrzynią biegów. Cena: 200 Rs (13,20 zł). Jazda po ulicach Hampi jest dosyć łatwa i to pomimo faktu, że nie mam prawa jazdy i nigdy wcześniej nie jeździłem ani skuterem, ani motorem.
Bardzo szybko okazuje się, co jest najważniejszą rzeczą w każdym jednośladzie – klakson. Klakson, w odróżnieniu od Polski, używamy tutaj praktycznie zawsze i wszędzie. Trąbimy przed zakrętem, trąbimy przed wzniesieniem, trąbimy przed ulicą podporządkowaną, trąbimy na inne obiekty na drodze, trąbimy na ludzi, trąbimy na psy, i nie trąbimy na krowy, bo te jako jedyne nic sobie z tego nie robią, nie zmieniając zupełnie pozycji w której je zastaliśmy. A zastać krowy można: leżące na jezdni, spacerujące po jezdni, stojące wzdłuż i wpoprzek jezdni, a czasem też przebiegające przez jezdnię. Do tego dołóżmy zdezelowane autobusy jeżdżące środkiem drogi, oraz riksze jeżdżące pod prąd i mamy uproszczoną wersję indyjskich zasad drogowych.
Standardem w kraju nad Gangesem są także niedziałające wskaźniki prędkości i poziomu benzyny. Zwłaszcza ten ostatni może przyspożyć problemów. Po wielu godzinach zwiedzania wszystkiego co się da, w drodze powrotnej do hotelu, skuter nagle stanął. Powód? Oczywiście banalny – brak paliwa. Tutaj jednak na ratunek przybył mi przejeżdżający kierowca autorikszy. Za cenę 20 rupii zaproponował pomysł, który wydał mi się tak dziwny, zabawny i niedorzeczny, że aż się zgodziłem. Przez prawie dwa kilometry jechaliśmy we dwójkę. Jako jako pierwszy, rikszasz za mną. Kierowca co chwilę dojeżdżał i kopał mój skuter „w tyłek” dodając mi prędkości. Tak jak z górki nie było żadnych problemów, bo jak kopnął na wzniesieniu to już jechałem dalej sam, to pod górkę nie było aż tak różowo. Kopał mój skuter dosłownie co 2-3 sekundy. Ale dojechaliśmy! Wiwat indyjska pomysłowość!
Hampi to nie tylko mityczne budowle, ale też Anegundi – czarująca wioska plemienna w której ludzie żyją w zgodzie z naturą. Uprawiają ziemię, pasą kozy, produkują włókna bananowe, rękodzieła, tradycyjną odzież i biżuterię z Karnataki. Na próżno szukać tutaj oznak skomercjalizowanego świata. Wiele kobiet ubiera się w te same stroje, co ich matki, babki i prababki. Wioska znajduje się pod skrzydłami projektu The Krishna Trust, który zajmuje się ratowaniem i utrzymywaniem tradycyji plemiennych.
Do Anegundi najłatwiej dostać się skuterem. Należy jechać na północny-wschód do zniszczonego mostu i na łodzi zbudowanej z bananowych liści przedostać się na drugą stronę rzeki. Okoliczni mieszkańcy chętnie wskażą drogę, gdy wypowiemy nazwę wioski.
W wiosce istnieje możliwość noclegu. Pieniądze z noclegów i posiłków przeznaczane są na rozwój projektu i podtrzymywanie tradycyji. Znajduje się tutaj także kilka świątyń, m.in. świątynia Hanumana i Bogini Durgi.