Ponad trzy lata temu przyjechałam do Indii na praktykę studencką z Butzow we wschodnich Niemczech. W tym czasie skończyłam studia z marketingu i logistyki, i znalazłam tu chłopaka, Sudańczyka. Mieszkam w Bangalore od półtora roku, a wcześniej rezydowałam w Punie przez rok, zawsze dzieląc mieszkanie z większą grupą znajomych. Nadszedł jednak czas na własne, moje i Abdula, miejsce. Znalezienie takowego, jak pokazało życie, wcale nie było łatwe.
Znalezienie nowego domu (niem. Klein aber fein) było największą zmianą w naszym tutejszym życiu. Polowanie zajęło nam sześć weekendów. Sześć weekendów poszukiwań w bezlitosnym, gorącym indyjskim słońcu. Widzieliśmy setki agentów nieruchomości, bo najwyraźniej każdy kto zna kogoś, kto może wiedzieć cokolwiek na temat osoby mogącej mieć mieszkanie do wynajęcia, jest agentem.
Gdy już zupełnie straciliśmy nadzieję, rzutem na taśmę, znaleźliśmy mieszkanie w zielonej dzielnicy parków, kin i kawiarni. Wreszcie mogliśmy zacząć negocjować cenę wynajmu i depozyt (zazwyczaj 10 miesięczny), chociaż nie było to proste, ponieważ właściciel był kompletnie wstawiony. Negocjacje przybrały więc zadziwiający obrót:
– Ile chcecie zapłacić?
– Nasz budżet jest skromny, 8 tysięcy może być, szefie?
– 8 tysięcy to nie problem. Poprzedni facet płacił 9,5 tysiąca ale… Wasze szczęście jest moim szczęściem. Jeśli wy jesteście zadowoleni, to i ja jestem zadowolony. Niech będzie!
Szybko poszło, prawda? Cóż, mogłam zacząć od niższej ceny ;). Negocjacje depozytu okazały się równie łatwe i do mieszkania wprowadziliśmy się z „mężem” (tutaj zawsze lepiej być zamężną lub chociaż udawać) pod koniec marca. Nie mogłam się nacieszyć. W przeciwieństwie do niejakiego Ramesha, który był jednym z agentów, a właściwie przedstawił nas agentowi. Pewnego dnia, kiedy szczęśliwa z nowego mieszkania wracałam z pracy, podbiegł do mnie i zaczął krzyczeć: Madame, znalazłaś to miejsce przez Vijaya? Przedstawiłem cię Vijayowi. Ha, Madame, co to ma znaczyć?!?. Pomyślałam, że za chwilę wyjmie nóż i zadźga mnie na miejscu. Naprawdę, nigdy wcześniej nie widziałam kogoś tak wściekłego na mnie, choć przecież ta złość była bezzasadna, bo mieszkanie pokazał nam agent, pracujący w biurze z Vijayem, znajomym Ramesha.
Czasem w Indiach, gdy ktoś na ciebie wrzeszczy, chcąc wymusić prowizję nie pozostaje nic innego, jak tylko ostro reagować: Jaaa Ramesh, czemu tak krzyczysz?! Czy jesteś tak głupi? Dostałam mieszkanie przez kogoś innego, więc przestań się wydzierać!?. Kiedy i to nie pomaga, i ten ktoś wciąż za tobą biegnie, co można jeszcze powiedzieć? Cóż, obawiam się, że mój język zrobił się tutaj trochę wulgarny… Pomaga to jednak, czego przykładem jest Ramesh. Po naszej ostatniej pogawędce, a właściwie moim dosadnym monologu, więcej już go nie widziałam.
Dziś, Abdul i ja, żyjemy sobie całkiem szczęśliwie w naszym małym mieszkanku. Bez Internetu, bo cóż, jego założenie może zająć mnóstwo czasu. Po drodze czeka oczywiście masa czasochłonnych pytań i odpowiedzi. Mamy jednak czas. Trzymajcie kciuki!
tłumaczenie: Paweł Skawiński