Wiele osób siedząc w zaciszu własnego mieszkania marzy o dalekich podróżach. Azja, Afryka, Ameryka Środkowa. Często marzenia kończą się tam, gdzie zaczynają, a więc przed telewizorem lub na kanapie z książką w ręku. Niektórzy te marzenia zastępują dwu-, trzytygodniowym urlopem raz do roku. To jednak nie to samo. A gdyby tak wyjechać na stałe, uciec w diabły, zamieszkać gdzieś hen daleko, podjąć pracę, zarabiać na siebie i podróżować?
Czasy studenckie
Gdy jest się studentem takie decyzje wydają się o wiele prostsze. Jest wiele organizacji umożliwiających krótsze i dłuższe wypady do odległych krajów – AIESEC, Erasmus, Work&Travel. Ja sam z takiej skorzystałem wyjeżdżając w czerwcu 2005 roku na staż do Indii. Pół roku pracy jako informatyk programista w średniej wielkości firmie tworzącej strony internetowe. Bilet musiałem kupić sam, ale na miejscu dostawałem już miesięczną wypłatę. Na warunki polskie była to śmieszna kwota, jednak w Indiach pozwalała na opłacenie materaca na podłodze w przeładowanym obcokrajowcami mieszkaniu, jedzenie, transport na linii dom-praca-dom, oraz weekendowe wycieczki tu i ówdzie. Po pół roku stażu, kolejny staż, tym razem roczny. Większa firma i podwójna płaca na koncie. Lepszy standard życia, ale i firma poważniejsza i odpowiedzialność większa. Tak jednak rozpoczyna się karierę za granicami kraju, i to bez względu na to, czy są to Indie, czy Wielka Brytania. Takie szanse daje AIESEC, chyba największa na świecie międzynarodowa organizacja studencka. Niestety, aby się załapać trzeba mieć status studenta, albo przynajmniej absolwenta, który skończył uczelnię nie dalej niż rok temu. Trzeba jeszcze przejść sito selekcji, ale tutaj kluczem do zwycięstwa jest język angielski. Jeśli go znamy na poziomie komunikacyjnym, reszta nie powinna już być kłopotem.
Opcje dla starych koni
Co jednak zrobić, gdy człowiek jest już kilka lat po studiach, a tu w duszy nagle gra melodia o dalekich wyprawach? To też znam z autopsji. Myśl o ucieczce z Polski pojawiła mi się w głowie pod koniec 2009 roku, gdy utknąłem w kraju nad Wisłą na kilka miesięcy. Wyjazd na zachód nie wypalił, praca w Polsce nie odpowiadała i wtedy pojawił się pomysł – TEFL. TEFL, TESOL, CELTA i kilka innych podobnych skrótów to certyfikaty świadczące o bardzo dobrej znajomości angielskiego na poziomie rodzimego użytkownika tegoż języka i gwarantujące zdobycie wiedzy i kwalifikacji niezbędnych do uczenia angielskiego. Taki certyfikat można zdobyć w każdym zakątku świata, i niemal w każdym zakątku świata można później podjąć pracę. Ja swój kurs ukończyłem na tajskiej wyspie Phuket, a zatrudnienie znalazłem około dwóch godzin jazdy od Bangkoku. Jest jednak jeden haczyk. Wiele krajów – w tym także Tajlandia – oprócz świetnej znajomości angielskiego i okazania się odpowiednim certyfikatem, wymaga też dyplomu studiów wyższych. Minimalnym wymogiem jest tutaj licencjat, chociaż im wyżej, tym większe szanse. Są jednak kraje, które nie potrzebują dyplomu ukończenia studiów. Jednym z nich są Chiny. Ukończenie kursu TEFL, mimo sporej ceny (1000-1600 USD) jest warte tych pieniędzy. Wyłożona kasa zwraca się po miesiącu-dwóch. Warto więc próbować, jeśli myślimy o pobycie dłuższym niż pół roku. A trzeba pamiętać, że w wielu krajach azjatyckich nauczyciele zarabiają o kilka razy więcej, niż ich koledzy po fachu pracujący w Polsce.
Średni angielski
Wszystko pięknie, ale co jeśli angielski jest średni, a czasy studenckie to już tylko historia? Tej opcji nie znam niestety z własnych doświadczeń, ale wiem z opowiadań znajomych, że także i na to są sposoby. Odpowiedzią jest wolontariat. Tak wiem, jak to brzmi. Robię jak wół, nic nie zarabiam i jeszcze dokładać muszę. Nic z tych rzeczy. Duża część wolontariatów są wolontariatami z nazwy. O co chodzi? Organizacje pozarządowe zapewniają transport, wyżywienie, zakwaterowanie i niewielkie kieszonkowe, które na rejony w których się znajdziemy w zupełności wystarcza. Nie zarabiamy więc kokosów, nie odkładamy kasy na koncie, ale nie tracimy też ani jednej złotówki. Opcji takich jest naprawdę wiele na całym świecie, chociaż tutaj przeważa głównie kontynent afrykański. Mój dobry kolega Włoch, który przeszedł taką właśnie drogę, przeżył w Mozambiku najpiękniejsze dwa lata swojego życia. Tam, pracując w międzynarodowym towarzystwie, rozwinął swój angielski i teraz pracuje jako nauczyciel w Chinach i zarabia całkiem przyjemną kwotę. Jak więc widać na wszystko znajdzie się sposób.
A oto kilka linków:
AIESEC
TEFL Thailand
Oferty pracy w Tajlandii
Oferty pracy w Chinach
Oferty pracy na terenie całego świata
Autor artykulu tez nie wspomina o tym ze, jesli chodzi o nauczanie angielskiego, to obecnie wiele krajow zyczy sobie tylko i wylacznie native-speakerow. Nawet w tych krajach gdzie nie-native moga dostac prace (tzn gdzie szkoly sa w stanie wystapic o wize dla nie-native nauczyciela, ktory nie ma wizy malzenskiej, albo innej dlugoterminowej pozwalajacej na prace), bardzo czesto zdarza sie, ze lepsze szkoly i tak chca tylko native’ow. Albo nawet jesli nie-native pracuje w tej samej szkole z native’ami, to bardzo czesto za nizsza pensje niz oni.
Jeśli chodzi o ostatnią opcję, o której piszesz, czyli wolontariat jedną z możliwości jest wyjazd na projekt długoterminowy (tzw. EVS) organizowany np. przez Stowarzyszenie Jeden Świat. (http://www.jedenswiat.org.pl/index.php?aid=73) Jednak i tu pojawia się ograniczenie – wyjeżdżający nie może mieć więcej niż 30 lat.
Wyjechałam kiedyś z nimi na krótki, dwutygodniowy projekt mogę więc z czystym sumieniem polecić tę poznańską organizację.
Zastanawiam się też nad tym, co napisałeś na początku tekstu. Ostatnio coraz intensywniej myślę o tym, żeby rzutem na taśmę, przed przekroczeniem magicznej 30stki wyjechać, ale jak wspomniałeś, na studiach wszystko wydawało się łatwiejsze – wystarczyło się spakować i w drogę, nie było nic do stracenia.