W sercu Birmy. Łodzią po Jeziorze Inlay.

 

Kolejny pracowity poranek nad kanałem. Turyści zbierają się ospale na przystani. Dochodzi ósma rano. Łodzie muszą być gotowe na tip-top, więc sternicy uwijają się w pocie czoła, w trakcie ostatnich przygotowań. Niektóre z nich kołyszą się przy pomostach w oczekiwaniu. W pozostałych dokonywane są niezbędne poprawki przy siedziskach i kontrola smarów w silniku.

Pośrodku kanału dryfują już pierwsze jednostki z turystami. Rybitwy masowo ustępują im miejsca. Do niedawna, to do nich należała cała powierzchnia akwenu i teraz niechętnie dzielą się swoją własnością. Niezadowolone piski przerywa warkot silnika. Gęsty kopeć z przeżutej i przetrawionej ropy wzbił się w powietrze. To nasza kolej. Łódź już czeka. Ciepły pled zapewnia przyjemny standard na pokładzie. Słońce o tej godzinie jest jeszcze nieśmiałe, lecz z każdą minutą nabiera odwagi i powoli wypływa zza otaczających Nyuang Shwe wzgórz. Łódka trochę się chyboce przy wchodzeniu. Jest długa i niewiele szersza niż siedzący w niej pasażerowie. Na kanale robi się coraz tłoczniej. Przebijamy się pomiędzy dziesiątkami innych łodzi. Ostatnie otarcia o burty i wypływamy na trzykilometrowej długości, pusty odcinek szlaku wodnego. Droga do Jeziora Inlay stoi przed nami otworem.

Pierwszy przystanek, to miejsce, gdzie rybacy w prawdziwie cyrkowy sposób zajmują się połowem ryb i skorupiaków. Przy okazji mają z tego podwójną korzyść: rybę i zwitek dolarów, którym zafascynowany turysta chętnie podzieli się w zamian za wykonanie zdjęcia. Ich technika jest imponującym popisem balansu ciała i umiejętności zachowania równowagi, gdy stojąc na jednej nodze w części dziobowej łodzi, jednocześnie utrzymują ster tą właśnie nogą i zarzucają oraz wyciągają z wody kosz, prężąc się w pozycji jaskółki.

Gdzieniegdzie zatrzepoce skrzydłami podrywające się do lotu stadko rybitw, prawdopodobnie najmniej zadowolone z tych turystycznych voyage’y. Co poniektórzy z nas kupują sobie zatem ich przyjaźń, wyrzucając w powietrze kawałki pożywienia. Żaden okruch nie dotyka powierzchni jeziora. Ptaki zręcznie wyłapują wszystko, po czym wciąż nienasycone długo jeszcze towarzyszą łodziom darczyńców. Pisków, ogólnego harmidru i utraty pierza przy tym co niemiara.

Nasz tor przecięła inna łódź motorowa, wysoko ku słońcu wznosząc fontannę słodkiej wody. Ciemna i spokojna jak do tej pory tafla jeziora nabrała zmarszczek i blizn, po których z przyjemnością skaczemy, tnąc ostrym dziobem każdą bardziej oporną falę. W przeciwnym kierunku pędzą cienie łodzi, wioząc na pokładzie miejscowych z okolicznych wsi. To wciąż odpowiednia pora na odwiedzenie targu w Nyuang Shwe, który aż kipi od nadmiaru asortymentu.

Woda jest przejrzysta. Mimo bardzo ekspansywnej polityki tworzenia pływających ogrodów, którą prowadzi się tutaj od lat sześćdziesiątych XX wieku i zanieczyszczenia środowiska, którego dopuszczają się mieszkańcy, woda w jeziorze sprawia wrażenie kryształowo czystej. Zanurzamy w niej końcówki palców, kreśląc namiętnie ulotne zygzaki. Kobaltowy odcień wody zachęca do odwiedzin w podwodnym świecie. Pod nami rozciąga się nieprzebyty gąszcz wodnej roślinności.

Podpływamy do grupki mężczyzn na łodzi, którzy precyzyjnie operując tyczkami wydobywają na powierzchnię i zręcznie przerzucają na pokład kwartały wodnej zieleniny. Przywitali nas szerokim uśmiechem, który przez moment naniósł na ich nasmarowane thanaką policzki mozaikę pęknięć.  Przed nami żółty słup z ptakiem, prawdopodobnie kogutem, na postumencie. Rybitwy zgrabnie parkują na wodzie, drapiąc i niszcząc łapkami gładkość jej powierzchni. Inne wciąż szybują, prezentując rozpiętość skrzydeł tuż ponad naszymi twarzami. Mijamy uprawy na wodzie, z których, gdzieniegdzie, wyłaniają się szkielety bambusowych konstrukcji. Niebawem swój dzień pracy rozpoczną farmerzy z grupy etnicznej Kela. Gdy słońce ujawni swoją prawdziwą potęgę, bambusowe konstrukcje będą dla nich jedynym dostępnym schronieniem. Blisko nas przepływa łódź załadowana po brzegi drzewem sandałowym. Nie my jednak jesteśmy adresatami tej przesyłki. Drewno niebawem przybije na targ, gdzie stanie się ozdobą czyjejś twarzy albo darem złożonym Buddzie w podzięce za spokojny dzień.

Skręcamy w kanał po prawej stronie. Zaraz dobijemy do dryfującego bazaru, który to jednak o tej porze roku, w sezonie suchym, działa jedynie na brzegu. Poziom wody dla wielu łodzi jest zbyt niski, więc kupcy dobijają targu w rozbitych na stałym lądzie altankach. Nim dopływamy do przystani, otaczają nas kobiety w najmniejszych czółnach. Dla tych łupinek, niski poziom jeziora nie stanowi większego problemu. W ofercie są wisiorki, świecidełka i wyroby metalowe własnej produkcji. Bardziej komercyjna część wycieczki tuż tuż. Kanał jest coraz węższy, a zabudowa na palisadach bardziej zwarta. Jesteśmy w sercu wioski rybackiej In-Phaw-Kon. Program zaczyna się od wizyty w domu miejscowych rzemieślników, którzy specjalizują się w wyrobach ze srebra. Warsztat jest przestronnym pomieszczeniem i mieści się w tradycyjnym domu na palach wbitych głęboko w dno jeziora. W środku, przy swoich stanowiskach, w skupieniu pracują szlifierzy i jubilerzy. Tuż obok, za ścianą, znajduje się sklepik, w którym, eksplorujący jezioro turyści, mogą zaopatrzyć się w finalne produkty rzemieślniczej profesji. Jest tutaj wszystko od wisiorków, bransoletek, obrączek ślubnych i kolczyków, po naczynia i pojemniki, puchary i wazony, noże i zmyślne elementy dekoracyjne do dębowych biurek w gabinetach. Target jest oczywisty – „człowiek z Zachodu”.

Kawałek dalej zaczyna się bazar, przygotowany pod nas, turystów, nie mniej niż zakład rzemieślniczy. Czapki, szaliki, szerokie i zwiewne spodnie z motywem słonia w różnych pozycjach i inne lokalne stroje, których to na próżno szukać w garderobach miejscowych. Bez problemu znajdziemy tutaj klasyki, jak paciorki, grzebyki, rzeźby i inne „dłubanki”. Są też długoszyje kobiety oraz pierwiastek numizmatyczny dla zainteresowanych bądź początkujących kolekcjonerów. Z tym ostatnim należy się dobrze zastanowić, bo w trakcie konfliktów w Indochinach Birmę zasypano fałszywkami. Jeśli komuś wciąż mało i ma wewnętrzną ochotę na silniejszą asymilację z lokalną społecznością, bądź upodobnienie do niej, można wysmarować sobie dodatkowo twarz thanaką. Kobiety z grupy Intha zręcznie przekształcą ów żółty proszek w motywy roślinne, które przyozdobią i, co najważniejsze, wyróżnią w tłumie nasze policzki, czoła, a czasem również i zakola. Wieś wie jak połechtać białą dłoń, żeby ta chętniej sięgnęła po portfel.

Wpływamy w kolejne drewniane zabudowania, opierające się żywiołowi jedynie dzięki mocno utwierdzonym w dnie palom. Wieś Nam-Pan stoi pośrodku wielkiego rozlewiska. W powietrzu unosi się zapach świeżego drewna. Dwaj mężczyźni męczą się, ręcznie piłując masywne drewniane belki. Stąpamy po grubym dywanie z trocin i drzazg z drewna tekowego.

Jesteśmy w miejscowej stoczni, gdzie siłą mięśni zbija się i skręca niekwestionowaną wizytówkę Jeziora Inlay – rybackie łodzie tekowe. Oprócz wyrobów ze srebra, to również specjalność grupy etnicznej Intha. Nieopodal stoczni, kobiety pieczołowicie skręcają cygara o różnych smakach, pakując je w stylowe pudełeczka z drewna tekowego, i które za „jedynie” kilka dolarów mogą powędrować z nami na pokład łodzi.

Wciągając słodko-mentolowy dym z cygara, przebijamy się przez dryfujące wysepki traw, lilii wodnych i kwiatów lotosu. Krążymy wodnymi ulicami pośród innych łódek. Mijamy przedszkole na wodzie. Przystanek wodnego autobusu szkolnego powoli zapełnia się uczniami w zielonych mundurkach. Na balustradach tarasów i werand spokojnie suszy się pranie, wiedząc, że do zachodu słońca pozbędzie się całkowicie swojej wilgoci. Ktoś przelewa płyn z dzbana do glinianego naczynia. Kot wyciągnął rozespane łapki i przesunął się w bardziej zacienione miejsce, gdzie spokojnie może poddać swoje opuszki kolejnej toalecie. Zawitaliśmy do wsi Ywa-Ma, w której życie dzień i noc toczy się jedynie na wodzie. Wieś sprawia wrażenie wyludnionej. Mieszkańcy chronią się przed mocno operującym już słońcem, które znalazło się w zenicie. Zamiast mieszkańców, na wodnych uliczkach spotykamy jedynie właścicieli słomianych kapeluszy i okularów przeciwsłonecznych, które skutecznie ukrywają w cieniu biel twarzy. Wieś specjalizuje się w produkcji materiałów krawieckich, tkanin i gotowej odzieży. Naszym celem jest przędzalnia, gdzie poznajemy proces tworzenia tkanin z nici kwiatu lotosu i jedwabiu. Zagłębiem pozyskania łodyg lotosu jest samo Jezioro Inlay, natomiast jedwab trafia do odwiedzanej przędzalni bezpośrednio z Mandalay. Po obiekcie oprowadza nas młoda dziewczyna, która biegle posługując się językiem angielskim, opowiada o wszystkich procesach produkcji od łączenia nici, przez tworzenie wzorów, po nakładanie kolorów i pakowanie. Znakomity język angielski, finalnie okazuje się jednak zbyt ubogi, aby odpowiedzieć na proste pytanie o zarobki kobiet w przędzalni i o kieszeń, do której trafią główne zyski ze sklepowego utargu. Tymczasem, w sklepiku z pamiątkami, pomiędzy regałami ganiają podekscytowani turyści. Trudno o szybką decyzję, kiedy sklepowe półki aż uginają się pod ciężarem nadmiaru niesamowitych wzorów i fasonów wielobarwnych tkanin. Mijamy kobietę, która podpływając pod swój dom, opróżnia naczyniem wodę z dna własnej łupinki. Najwyraźniej osiągnęła ona niepokojący poziom. W stronę przędzalni kieruje się kolejny transport łodyg lotosu. Mimo przepełnienia na półkach w sklepiku, produkcja nie może wstrzymać się ani na minutę. Podobno duży procent odbiorców to miejscowa społeczność. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że bez nas przędzalnia popadłaby w finansowe tarapaty.

Ruszamy dalej. Domy na palach pozostały daleko w tyle. Kanał robi się bardziej uregulowany, a zabudowania mają nawet murowane fundamenty. Przed nami cel podróży wielu Birmańczyków. Pagoda Phaung Daw Oo, to miejsce, gdzie mężczyźni dokładają płatek złota figurze Buddy. To również miejsce dorocznego i największego festiwalu buddyjskiego w stanie Shan, który odbywa się przeważnie w październiku. W tym czasie, przez prawie trzy tygodnie Jezioro Inlay przemierza odświętnie przystrojona łódź, przewożąc na swoim pokładzie pięć wizerunków buddy. Festiwal miał miejsce kilka tygodni wcześniej, więc pozostaje nam podziwianie architektury i obserwowanie życia tutejszych mnichów.

Po części przewidzianej w planie wycieczki na lunch, odwiedzamy kolejny klasztor, który jeszcze całkiem niedawno słynął ze skaczących przez obręcze kotów, i które miejscowi mnisi specjalnie w tym celu tresowali. W 2010 roku mnisi z klasztoru Nga-Phe-Kyuang zaprzestali tresury swoich pupili. Zakończyli też pokazy ze skaczącymi czworonogami w roli głównej. Przyczyną była rosnąca popularność widowiska, która każdego roku ściągała do klasztoru coraz więcej przyjezdnych. Nadmierne skoki, a dochodziło do nawet kilkudziesięciu pokazów dziennie, mogły niebezpiecznie nadwyrężyć kocie organizmy. Obecnie, mruczki skupiają się na zgłębianiu tajemnicy leżenia odłogiem gdzie się da, a ich jedynym zmartwieniem jest poszukiwanie pretekstu do kolejnej sjesty.

W sercu Birmy_03

Powierzchnia jeziora nie ma ani jednego załamania. Z obu stron rozciągają się majestatyczne pasma górskie. W powietrze wzbijają się kolejne rybitwy. Te zupełnie nie boją się łodzi i lecą z nami dość długi odcinek skrzydło w burtę. Od czasu do czasu odwrócą łeb i wtenczas ich bystre oko wyszukuje okrucha, który można by nam wyrwać z dłoni przy pierwszej nadającej się ku temu okazji.

Lekko już zmęczeni działaniem słońca, płyniemy w miejsce, gdzie z satysfakcją pożegnamy jego ostatnie promienie. Po drodze mijamy kolejne z dryfujących ogrodów i plantacji. Wpływamy pomiędzy wysepki z papryczką chili i pomidorkami koktajlowymi. Dryfujące poletka, oprócz samego faktu unoszenia się na wodzie, niczym nie różnią się od poletek na stałym lądzie. Mieszkańcy z grupy Kela muszą je tak samo doglądać i cyklicznie poddawać pielęgnacji. W tym samym momencie następują też zbiory owoców, a samą „ziemię” właściciel może dzielić na mniejsze części i dokonywać transakcji kupna-sprzedaży.

Słońce żegna się z nami stroboskopem ostatnich już tego dnia promieni. Dryfujemy pośród drobnych fragmentów zielska, które nie zdążyło się jeszcze połączyć systemem korzeniowo-łodygowym w większą całość. Przyszłe poletko powoli tworzy się na naszych oczach, a tymczasem ostatni rybacy pośpiesznie kończą pracę, chcąc zdążyć przed nadejściem cienia, który lada moment pobliskie wzgórza rzucą na powierzchnię jeziora.

Niebo ponad szczytami zapełnia się odcieniami różu i fioletów. Ostatni kadr rodem z hollywoodzkiego romansidła. Vanilla sky i setki zakochanych par rozsianych po powierzchni jeziora. To żelazny punkt programu. Jezioro jest, na szczęście, na tyle duże, że setki łodzi z turystami dosłownie gdzieś przepadły. Słyszymy jedynie plusk wody, która uderza o nasze burty. Kołyszemy się zapatrzeni w coraz ciemniejsze kontury pobliskich szczytów. Kołyszą się wysepki zielska przed nami. Kołyszą się stadka mew i rybitw, które wracają z wygnania do swojego naturalnego królestwa, i którym będą spokojnie rządzić aż do kolejnego poranka. Na tym polega czar tego jeziora. Nie da się ominąć mocno już zaawansowanej komercjalizacji oraz teatru stworzonego pod zachodnie gusta i zapewne również pod zachodnie oczekiwania. Płynąc łodzią, zastanawiamy się, ile z tego zarzucania sieci, łowienia ryb, zbierania roślin wodnych, czy nawet wieszania prania na drewnianej balustradzie jest sprawnie przygotowaną inscenizacją, a na ile uchyleniem drzwi i zaproszeniem do swojej codzienności. Niemniej, niezależnie od tego rodzaju przemyśleń, warto znaleźć się tutaj dla samego jeziora, które jako gospodarz jest w stu procentach oryginalne, i które ugości nas tak, jak robi to niezmiennie od tysiącleci.

Tekst nadesłany przez autorów bloga: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa
Redakcja i skróty: Sebastian Durbacz

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 3 + 8

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.