Kantońskie przysłowie mówi, że Chińczycy jedzą wszystko co lata, oprócz samolotów, wszystko co ma cztery nogi, za wyjątkiem stołów i wszystko co pływa, ale nie łodzie podwodne. Pekińską ulicę Wangfujing, niedaleko placu Tiananmen, to dobre miejsce , żeby osobiście zweryfikować prawdziwość powiedzenia.
Spacer wśród straganów z żywnością odsłania kulinarne sekrety w każdym możliwym wydaniu. We wrzących kotłach znajdziemy kozie płuca z dodatkiem czerwonej papryki, pieczone skorpiony, szaszłyki z koników morskich, ogony iguany, chrząszcze gnojki i jedwabniki na patyku. Po drodze jeszcze smażone wróble, wąż z grilla i wszelkiego rodzaju wielonogi. Oczywiście dla miłośników diety białkowej i odpowiednich proporcji węglowodanowych, też coś się znajdzie. Jest na przykład zupa z mózgu psa lub psia wątroba z warzywami.
Wybraliśmy się z Jackiem, jego żoną i Renatą spróbować tych ulicznych delikatesów. Powtarzaliśmy sobie, że trzeba pokonać różnice kulturowe i spojrzeć na wszystko z otwartą głową. Renata przypomniała, że jeszcze stosunkowo niedawno Chiny cierpiały od ciężkiego głodu (w połowie lat sześćdziesiątych dziesiątki milionów zmarło podczas reform tzw. Wielkiego Skoku) – wtedy każdy cieszył się byle miał coś do zjedzenia. Cokolwiek, choćby nawet grillowane szarańcze.
Nie wybrzydzam. Na dobry początek wybieram nabite na szpikulce smażone skorpiony. Następnie owady. Jak każe tradycja przed usmażeniem jeszcze wierzgają odnóżami. To świeży towar. Kruchy i delikatny. Fantastyczny do piwa. Potem lecą wróble – chciałem oczywiście rzec, że może wcześniej, w naturalnych warunkach bytowania…Teraz trójkami na grilla idą. W całości, nic się nie marnuje. Też smaczne. Urzeczony larwami jedwabnika przechodzę do stoiska obok. Wpatruję się w harmonię obłych kształtów, podziwiam ich złocisty kolor, z namaszczeniem obserwuję przylegające drobiny chili. Zamawiam cały patyk dla siebie. Ach, niczym wedlowskie ptasie mleczko, bardzo delikatne i puszyste.
Ale smakołyki to nie tylko podniebienie i apetyt. Chińczycy wierzą również, że niektóre zwierzęta lub ich kończyny (czy organy) mają właściwości lecznicze i odmładzające. – Koniki morskie są dobre na męskość i nerki – mówi niejaki Hainan, młody przedsiębiorca z prowincji Anhui we wschodniej części kraju, który ma stoisko na ulicy. – Skorupiaki są dobre dla dziewczyn, bo poprawiają wygląd skóry, a jaszczurki idealne na bezpłodność – dodaje. Skorpiony z kolei sprawiają, że krew jest cieplejsza w zimniejszą pogodę.
Od czasów pierwszych europejskich kupców i misjonarzy odwiedzających Chiny, ludzie Zachodu są przerażeni tym, co Chińczycy jedzą. Pod koniec XIII wieku, Marco Polo opisywał z niesmakiem, że Chińczycy lubią jeść węże, psy, a w niektórych miejscowościach nawet ludzkie mięso.
W 1736 roku, jezuicki historyk Jean-Baptiste du Halde uczestniczył w bankiecie, podczas którego goście jedli: penisy, łapy niedźwiedzi, bez oporów raczyli się też kotami, szczurami i innymi zwierzętami.
Mimo, że typowo chiński posiłek składa się z ryżu, mięsa wieprzowego i warzyw z odrobiną ryb lub owoców morza, tubylców nie ogranicza jakieś żywieniowe tabu.
Większość Chińczyków jada mięso psów i penisy osłów rzadko, jeśli w ogóle, ale nie zawahają się nawet na moment przed ich spróbowaniem.
Zastanawiam się czemu nas to dziwi. Według starożytnego historyka Pliniusza Starszego, Rzymianie jedli języki czerwonaków, a dziewiętnastowieczni Amerykanie lubili jądra jelenia. Skąd więc u nas takie kulinarne uprzedzenia? Dlaczego niby budyń posypany czekoladą miałby być lepszy od jaj z kolendrą, posypanych suszonymi mrówkami? Zapewniam, że wizualnie niczym prawie się nie różnią. Smakowo i owszem, ale zdecydowanie na korzyść jaj. Mimo wszystko, większość z nas, wiedząc o tych małych mrówkach, wybrałaby właśnie budyń. Tym samym również straciła niepowtarzalną okazję do wzmocnienia naszego ciała przed groźnym reumatyzmem (mrówki są idealne, jeśli łamie nas w kościach).
Jak powiedział kiedyś właściciel pewnej znanej hiszpańskiej bodegi z Ribera del Duero: „doceniać wyszukane wina i potrawy, to nie kwestia gustu ale edukacji; musimy wznieć na wyższy poziom szlachetności”. Jednym słowem powinniśmy głęboko zaczerpnąć ze studni naszej percepcji czyli JING, żeby odnaleźć naszą kulinarą arystokratyczną rezydencję – WANG FU. Jednym słowem wybierać zawsze nasze własne WANG FU JIN.
Ja tam uwielbiam robaczki :) Małe i duże i naprawdę zazdroszczę Miłoszowi tych eksperymentów kulinarnych! Mrówki kiedyś próbowała – są kwaśne :)
ale to niezly fun poprobowac robactwa!!! Raz jadlem dzdzownice afrykanskie – przepyszne. lekko ostre, idealne do piwa. Sposob na takie zarcie to za pierwszym razem zamknac oczy i sprobowac. Potem zaden robal nie straszny :)))
Moze i tak,ale czy istnieje w takim razie jakas granica tej kulinarnej „percepcji”. Ja jednak wolalbym postawić kreskę na pewnym etapie. W moim przypadku co prawda etap ten nastepuje dosc szybko ale bynajmniej nie żałuję rezygnacji z np. haggis:). Co do przysmaków chińskich to zjedzenie skorpiona kojarzy mi sie bardziej z programem „Fear Factor” niż z popołudniową przekąską:).
Pomijając swoje podejście do sprawy podziwiam ochoczość Miłosza do poświęceń na polu poznawania innych kultur.Smacznego skorpiona