W drodze na Dach Świata

Czynna jedynie przez 3 miesiące w roku, dumnie zwana autostradą – przeprawa drogowa z Manali do Leh dla zmotoryzowanych jest jak Mount Everest dla alpinistów. Tunele wykopane w śniegu, choroby wysokościowe na ponad 5 tysiącach metrów nad poziomem morza. Palące słońce północnych Indii, przeszywające mrozy i śnieżyce w środku lata, deszcz, wiatr – wszystko to przeżyliśmy w ciągu dziesięciu dni na motorach  w drodze do Leh i Kaszmiru.

Już samo wybieranie daty zajęło nam kilka dobrych tygodni – temu za wcześnie, tamtemu za późno. Gdy jednak każdy zaklepał kilkanaście dni w kalendarzu i wziął odpowiednią, tudzież za małą, liczbę dni wolnych, zaczęło sie kompletowanie ekwipunku, sprawdzanie i serwisowanie pojazdów. Jak każda wyprawa i ta nie mogła obyć się bez wprowadzanych na ostatnią chwilę zmian kadrowych, czy modyfikacji w planowanej trasie.
W końcu wszystko zapięte zostało na ostatni guzik, plecaki upchnięte w bagażniku Mitsubishi Pajero, podręczne rzeczy upięte na motorach i, prawie zgodnie z planem, wyruszyliśmy z Gurgaon – przedmieść stolicy Indii – New Delhi.
Dziesięć osób: za kierownicą samochodu James, a w środku „znajomi królika” czyli wesoło terkoczące towarzystwo Yasminy, Karity i Pallavi. Na dwukołowcach – Basia na Yamaha Gladiator (zwanym Maximus Singh), Rouf na Bajaj Avenger, Aurelien a.k.a. ‘Frenchie’ na Hondzie Karizma oraz trójka ujeżdżających klasowe Royal Enfield Thunderbird – Jacek, Tom (Roxy) i Karol (Jezebel).

Na początek trzęsienie ziemi….

Rewelacyjną, czteropasmową autostradą dotarliśmy do Delhi, przedarliśmy się przez ponad 15-milionową metropolię i ruszyliśmy na północ autostradą NH1, łączącą miasto z Pakistanem. Już jednak po około stu kilometrach musieliśmy zatrzymać się na nieplanowany postój, jako że Rouf przebił potężną tylną oponę swojego Avengera. Operacja zmiany opony trwała może z godzinę, w międzyczasie James i Karita wyruszyli naprzód by złożyć wizytę w serwisie Mitsubishi, kilkaset kilometrów dalej. Reszta jak tylko mogła, ukrywała sie przed palącym słońcem i 45 stopniami Celsjusza. Basia natomiast zbierała resztki sił, jako że dnia poprzedniego zmagała się z ostrym zapaleniem zatok, co w połączeniu z przedawkowaniem lekarstw następnego poranka dało efekt stawiający jej wyjazd pod znakiem zapytania.
Kilkaset kilometrów dalej, po zjechaniu z autostrady, spotkaliśmy się wszyscy na typowym, indyjskim lunchu w Chandigarze. Nieco się zasiedzieliśmy, ale po jakimś czasie byliśmy znów na kołach, oczekując na mające się lada chwila pojawić cienie przedgórz Himalajów. Zaczęły się jakby znikąd – skrzyżowanie, zjazd z płaskiej jak stół drogi i już trzeba było zmagać się ze sporymi podjazdami i serpentynami. Nieco po zachodzie słońca zameldowaliśmy się, zgodnie z planem, w miło położonym hoteliku w miejscowości Bilaspur.
Kolejny dzień zapowiadał sie miło – niecałe 200 km przyzwoitej drogi do Manali z pięknymi widokami, z na dobre już pokazujące swoje groźne oblicze, górami. Problemy zaczęły się niewinnie – w okolicy Kullu złapała nas ulewa, a chwilę później spod siedzenia tomowej ‘Roxy’ zaczął wydobywać się dym. Karol, Frenchie i Jacek ruszyli dalej, natomiast pozostali czekali na zaprzyjaźnionego mechanika, którego to specjalnie sprowadziliśmy z Manali. Kiedy udało się przetransportować niesprawny motor do miasta, reszta kompletowała niezbędny ekwipunek oraz podziwiała urocze miasteczko, położone tuż u podnóża Wielkich Himalajów, których ośnieżone szczyty pięknie królowały w cieniu zachodzącego słońca.
A miasteczko to dość niezwykłe – kilka lat temu zupełnie nieznana mieścina stała się, ni stąd ni zowąd, jednym z popularniejszych miejsc wypadowych Hindusów, najbardziej obleganą lokacją miesięcy miodowych oraz celem pielgrzymek tysięcy obcokrajowców. Chciałoby się wierzyć, że nie tylko ze względu na rosnące tutaj dziko i wszędzie rośliny zielone o działaniu rozluźniającym…

….a później ciśnienie jedynie wzrasta…

Zgodnie z zaleceniami zerwaliśmy się z łóżek już przed 5.00 rano, by jak najszybciej opuścić Manali ze względu na ogromne tłumy turystów ruszające o poranku w kierunku Rohtang La – pierwszej z wielu górskich przełęczy na naszym szlaku. Mieszkańcy gorących Indii wykupują, bądź wypożyczają ciepłe ubrania i porządne buty, by bardzo często po raz pierwszy w życiu zobaczyć i dotknąć śnieg. Tu należy wspomnieć, że pojęcie to jest mocno naciągane, bo co prawda jest go wokół sporo, to jednak kolorowi tej brei bliżej jest do czerni, czy brązu niż oślepiającej bieli. Rohtang jest jednym wielkim śmietniskiem, dzikim miejscem pielgrzymek, bez jakkolwiek przygotowanej infrastrukty, nie dziwi więc, że po krótkim snacku i pierwszej dawce Diamox – pigułek na chorobę wysokościową (Accute Mountains Sickness – AMS) ruszyliśmy dalej.
Już kilkaset metrów dalej i niżej musieliśmy się zatrzymać – nie sposób było bowiem nie zachwycić się piorunującymi widokami i delektować ciszą – czymś, czego przez ostatnie dni próżno byłoby szukać.
Droga wiła się stromo w dół, a jej jakość daleka była od ideału – dziurawa, głównie szutrowo-blotna, poprzecinana strumieniami spływającymi z pokrytych śniegiem partii. Po może jakiejś godzinie natknęliśmy się na pierwszy z punktów kontrolnych – poproszono nas o okazanie paszportów. Okazało się, że Karol własnego nie wziął, a kopii dokumentu w żaden sposób nie chciano zaakceptować. Wywiązało się niewielkie zamieszanie, jednak policjanci-biurokraci nie doliczyli się dokumentów, dzięki czemu cała wycieczka mogła w komplecie ruszyć dalej – na wszystkich pozostałych check-pointach kopie wystarczały w zupełności.
Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i znaleźliśmy się w miejscowości Jispa – niewielkiej wiosce na wysokości około 3200 metrów. Tam zatrzymaliśmy się w jedynym, choć dość pokaźnych rozmiarów, hotelu. W niezwykłej scenerii skalistych gór i górskiego potoku. Jako że na gorącą wodę w łazience musielibyśmy czekać, Rouf i Karol postanowili wykąpać się w lodowatej wodzie. Rzecz tę graniczącą z szaleństwem wykonał jednak w pełni jedynie ten pierwszy.

ciąg dalszy nastąpi…

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    1. misha pisze:

      wlasnie, co z ciagiem dalszym??

    2. Basia pisze:

      moja choroba tak sie przwija i przewija…ale dobry artykul…czekamy na wiecej:)

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 4 + 9

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.