W drodze na Dach Świata cz. 3

W krainie Lamy

Oficjalne serwisy związane z Dalajlamą i rządem na uchodźctwie głoszą, że to nieokupowana przez Chiny Lhasa, czy nawet siedziba władz tybetańskich – Dharamsala, ale właśnie Leh i Ladakh są najbliżej prawdziwego Tybetu – kulturowo, krajobrazowo i duchowo. W miasteczku nie sposób nie zawitać do jednej z wielu stup – kapliczek, z których jedna, Shanti Stupa, królowała na wzgórzu tuż powyżej naszego guesthouse’u. W jej kierunku każdego ranka można zobaczyć mnichów z wolna pokonujących tasiemki schodów prowadzących na górę, z zapałem kręcących modlitewnymi młynkami. Całość otoczona jest zwojami flag z buddyjskimi modlitwami, wypisanymi na różnokolorowym płótnie.
Na jedyny wolny dzień podczas naszej wyprawy, zaplanowaliśmy niewiele ponad słodkie nicnierobienie. Co jednak dziwne, już około 8.00 rano spotkaliśmy się wszyscy na śniadaniu – przyzwyczajeni do zrywania się o świcie, nie mogliśmy przezwyciężyć nawyków nawet podczas fajrantu. Niestety dość dużo czasu spędziliśmy  serwisując nasze motory – tysiąc pokonanych kilometrów, w większości po górach, to nie tylko sfatygowane amortyzatory, zwęglone od niedopalonego paliwa świece i wymagające zmiany ustawień karburatory, ale i poluzowane łańcuchy i zapchane filtry powietrza. Frenchie na dodatek, oprócz niezbędnych usprawnień układu jezdnego uzupełnił zapas części zamiennych. Do naszej wycieczki dołączył jeszcze Anubhav – przyjaciel Pallavi, zapalony mechanik, który na bazie samochodowego produktu lokalnego skonstruował własnego wyczynowego czterokołowca, którego właśnie testował w Leh i okolicach.

Stan Wyjątkowy w Kaszmirze

Następne dwa dni to ciągła podroż przez góry, doliny i przełęcze Ladakhu, Zanskaru i Kaszmiru. Dość szybko przekonaliśmy się, że ten pierwszy jest regionem zdecydowanie najmilszym i najbardziej przyjaznym. Drogi są asfaltowe i płaskie, a widoki bajeczne – skalna pustynia na kilku tysiącach metrów w parze z czarną, pustą drogą, ciągnącą się aż po horyzont sprawia wrażenie bajeczne. Po paru godzinach zjechaliśmy z wyznaczonej trasy, by odwiedzić Alchi – niewielka wioskę z jedną z najstarszych buddyjskich świątyń w regionie. Ta jednak nie zrobiła na nas takiego wrażenia, co jej lokalizacja wśród górskich szczytów, przemili ludzie w wiosce oraz niewielki targ, na którym tybetańscy uchodźcy sprzedawali własne rękodzieło. Zaopatrzeni w niewielkie pamiątki ruszyliśmy dalej. Wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem, a nawet lepiej – byliśmy do przodu z czasem, więc nawet ślamazarna obsługa w ogródku przekształconym w restaurację nie przyćmiła pozytywnych nastrojów.
Wjechaliśmy w Dolinę Indusu – symbolu Indii, jednej z największych i najświętszych rzek kraju. Przypominała rwący, ciągnący się kilometrami strumień, kilkaset metrów poniżej drogi.
Jako, że przez większość czasu nie jechaliśmy wszyscy razem, lecz w 2-4 osobowych grupach, nikt nie przejął się specjalnie, gdy Basia, Rouf i Karol wybrali nieco inną, niż wszyscy pozostali, drogę. Będąc święcie przekonani, że są sporo przed pozostałymi, nie śpiesząc się przesadnie, zatrzymywali sie tu i ówdzie na sesje fotograficzne. W drugiej ekipie miał miejsce dość niefortunny wypadek – Frenchie, który jako pasażera wiózł na tym odcinku Yasmine, widząc że może nie zmieścić się w zakręt, hamował, wpadł w poślizg i położył motor na drodze. Na szczęście obyło się bez cięższych kontuzji – kilka zadrapań i siniaków nie stanowiło przeszkody przed dalszą jazdą.
Przedzierając się z Doliny Indusu do Zanskaru musieliśmy przekroczyć chyba najbardziej majestatyczną ze wszystkich przełęczy – Hamboting La. Tutaj „główna” część ekipy, zaniepokojona nieobecnością pozostałej trójki, postanowiła zostawić „satelitę” w postaci Pallavi i jej zmotoryzowanego przyjaciela. Tutaj jednak nadgorliwość Hindusów pokazała swą siłę – gdy zaginieni byli już prawie na szczycie przełęczy, Pallavi i Anubhav postanowili wyjechać im na spotkanie. Jednak los chciał, że obie grupy obrały inne drogi na szczyt, więc rozminęły się nie wiedząc o planowanym spotkaniu.
Tu trzeba przypomnieć, że w okupowanym przez Indie Kaszmirze, władze w Delhi nie pozwoliły na wejście na rynek innym operatorom komórkowym niż rządowej korporacji, przez co nasza komunikacja wewnątrz grupy jak i ze światem zewnętrznym była w zasadzie niemożliwa. Jak więc zdziwieni musieli być Basia, Rouf i Karol, gdy tuż po zmroku dotarli do miejscowości Kargil, gdzie planowaliśmy nocleg i gdy zobaczyli czekających na nich już od jakiegoś czasu towarzyszy. Ci byli jeszcze mniej mile zaskoczeni brakiem Pallavi i Anubhava. Wszyscy jednak postanowiliśmy, że ze względu na zapadające ciemności i dość niestabilną sytuację w okolicy, priorytetem powinno być znalezienie noclegu. Jak tylko ulokowaliśmy się w hotelu, jeszcze przed tym jak dostarczono zamówione jedzenie, Karol ruszył na jedyny most łączący Kargil z przełęczą Hamboting La by tam oczekiwać na zaginionych „poszukiwaczy”. Gdy jednak ci nie odnaleźli się do północy, wszyscy postanowiliśmy zaufać dwojgu Hindusów będących, bądź, co bądź, we własnym kraju i udali się na kilkugodzinny spoczynek.
Cała przygoda zakończyła się szczęśliwie – doszło oczywiście do krótkiej, ale dość treściwej wymiany zdań, czego efektem było odłączenie się na dobre od reszty Anubhava, który od teraz musiał testować swój pojazd samodzielnie.
Kolejny dzień zaczął sie dość nieszczęśliwie – już w drodze na jedyną w okolicy stację benzynową, Basia złapała gumę, co opóźniło podróż o godzinę. Gdy jednak ruszyliśmy, nauczeni doświadczeniem, czyli wszyscy razem, nie mogliśmy przestać zachwycać sie okolicznymi widokami – nie przeszkadzały nam coraz częściej zastępujące wioski – bazy wojskowe oraz wszechobecność ciężko uzbrojonych żołnierzy indyjskich. Z uśmiechem patrzyliśmy na kolejne przydrożne tablice, tudzież informujące o ogólnym bezpieczeństwie, („Jeśli jesteś żonaty – rozwiedź się z alkoholem”), czy to ostrzegające przed niebezpieczeństwem ze strony „wrogów” (Uważaj, wróg cię obserwuje!), czy czysto propagandowe mające umocnić ducha okupowanego narodu („Indie są całością – od Kaszmiru po Kanyakumari”, czy „Kaszmir to Nasza Duma – powód zazdrości Sąsiadów”).
O miejscowości Drass słyszeliśmy rzeczy koszmarne – oczywiście od Hindusów – że to kolebka terroryzmu, ognisko wszystkich walk wyzwoleńczych i pierwsze miasto, które, korzystając z okazji, przyłączyłoby się do Pakistanu. Dotarłszy jednak na miejsce, jako pierwsza rzuciła się nam w oczy tablica informująca, że oto znajdujemy się w drugim najzimniejszym zamieszkanym miejscu na Ziemi – temperatura zmierzona w 1999 wyniosła -60 stopni Celsjusza! Na szczęście ta niewielka osada podobnych przyjemności nam oszczędziła. Zawitaliśmy do lokalnej jadłodajni, tam zapewniwszy nas, że dostajemy mięso kozie, podano nam wołowinę – dla wszystkich było to równie pozytywnym zaskoczeniem, co otwartość i przyjazne nastawienie miejscowych, którzy to przecież powszechnie posądzani byli o chęć zniszczenia świata. Sam lokal, w którym jedliśmy to temat na osobny komentarz – wymalowany całkowicie na biało-zielono, ozdobiony podobiznami Ajatollahów, z transmitowanym właśnie meczem krykieta Pakistan – Sri Lanka.
Żegnani uśmiechami i przyjacielskimi pozdrowieniami przez mieszkańców Drass, zaczęliśmy kilkudziesięciokilometrową wspinaczkę na ostatnią z wysokich przełęczy – choć nie najwyższą, to jednak niecieszącą się specjalnie dobrą sławą ze względu na obfite opady śniegu Zojila. Kto wie, czy nie była to najpiękniejsza część całej podroży – mijani brodaci pasterze prowadzący na skaliste zbocza stada kóz i owiec, namioty nomadów, dzikie stada koni i osłów oraz naprawdę niezapomnianą przyrodą. Płaski i dość długi szczyt przełęczy, zgodnie z oczekiwaniami, pokryty był śniegiem, błotem i dziesiątkami strumieni, które musieliśmy przejechać. Dla doświadczonych kilkudniowym maratonem motocyklistów nie stanowiło to wiele ponad fantastyczną przygodę.
Po drugiej stronie przełęczy powitanie nie było już tak przyjazne – posterunki ciężko uzbrojonych żołnierzy armii indyjskiej niszczyły najbardziej pejzażowe krajobrazy, w dolnych partiach konwoje kilkudziesięciu wojskowych pojazdów, silnie chronione przez uzbrojonych w AK47 żołnierzy nie były czymś, co chcielibyśmy widzieć w równie pięknym zakątku świata. Witamy w Kaszmirze!
W takich warunkach, mijając cierpliwie konwój za konwojem, oddychając spalinami diesla dojechaliśmy późnym popołudniem do największego miasta okupowanego Kaszmiru – Srinagaru. Tutaj to zaplanowany mieliśmy nocleg u rodziny Roufa. Zostaliśmy podjęci po królewsku – najpierw popołudniowa „Kawa” – nie mylić z naszym czarnym napojem! Kawa to lokalny napój na bazie orzechów, szafranu i ziół, pasujący idealnie do pysznych przekąsek. Mimo obowiązującej w Srinagarze godziny policyjnej postanowiliśmy udać się nad jezioro Dal – największą atrakcję okolicy. Droga powrotna do domu to wojsko na każdym kroku, opancerzone transportery na rogatkach i porozciągane barykady z drutu kolczastego – dało to nam sporo do myślenia na temat, jakim okrucieństwem jest wieloletnia okupacja Kaszmiru przez Indie, Pakistan i Chiny. Ułatwiło nam to trochę zrozumienie punktu widzenia „przyjaciela rodziny” – profesora na University of Kashmir, którego udało nam się poznać. Przytaczał wiele przykładów naruszeń prawa, ale i podstawowych zasad przez armię okupującą, jednocześnie jednak sprowadzając wszystko do poziomu religijnego konfliktu, gdzie uciskani Muzułmanie całego świata zostali zametkowani przez zachodnią propagandę jako terroryści i na tej właśnie podstawie Indie czują się bezkarne w Kaszmirze, a świat przygląda się temu z uśmiechem. W stronę Pallavi – jedynej „prawdziwej” Hinduski w naszym gronie – puszczano niespecjalnie przyjazne spojrzenia, a ta z wyjątkową i niespotykana dla siebie skrytością mówiła o sobie starając się za wszelka cenę ukryć fakt, że jej tato jest wysokim oficerem indyjskiej armii.
Wieczerza była zdecydowanie tym, czego potrzebowaliśmy – wycieńczeni kilkudniową jazdą i nieregularnymi posiłkami ograniczającymi się do tostów, jajek w różnej postaci oraz noodli, delektowaliśmy się wykwintnymi mięsami, smakiem prawdziwego pieczywa, niesamowitym curry i wszystkim, co na okazję naszej wizyty przygotowała mama Roufa. Nasza „biała” Afrykanka i najbardziej imprezowa „terrorystka” Yasmina, gdy tylko rodzina dowiedziała się, że pochodzi z Maroka, bądź, co bądź kraju muzułmańskiego, została obdarowana święta wodą przywiezioną przez rodzinę z Haj – dorocznej pielgrzymki muzułmanów do Mekki. Niestety nam – niewiernym – mimo arafatek na szyjach, nie udało się przekonać rodziny, że również na łyka zasługujemy.

…ciąg dalszy nastąpi…

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    1. Basia pisze:

      eh….az mi sie wracac na to gorki pagorki zachcialo
      :)

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 5 + 5

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.