….a temperatura spada…
Kolejny dzień, kolejne zmagania – i tym razem miało być wszystko łatwo i pięknie – niecałe 80 kilometrów do położonych na wysokości ponad 4200 mnpm równin Sarchu. Problem polegał jednak na tym, że aby tam się dostać, trzeba było przekroczyć prawie pięciotysięczną przełęcz Baralacha La. Całkiem dobra nawierzchnia wiodła nas ciągle w górę, do momentu, kiedy musieliśmy przekroczyć sporych rozmiarów strumień – większości z nas udało się to lepiej lub gorzej. Niestety Basia zaliczyła wywrotkę w niezbyt ciepłą wodę z topniejącego śniegu. Pod Roufem zaś, który zaoferował jej swoją pomoc, załamała się cienka warstwa zmrożonego śniegu, dzięki czemu sam podzielił los swojej partnerki. Po kilku minutach, już na drugiej stronie, oboje przebierali zmoczone buty i skarpety w coraz mocniej padającym śniegu. Gdy oczekiwaliśmy aż nieszczęśnicy nieco się ogrzeją i przygotują do dalszej wspinaczki, tuż obok zatrzymała się ciężarówka z paliwem, dość mocno obtłuczona z jednej strony. Wyskoczył z niej kierowca i mieszając języki hindi i punjabi z angielskim zapytał, czy przypadkiem nie mamy przy sobie tlenu, jako że jego towarzysz czuje się bardzo źle – wymiotował oraz zasłabł prowadząc, co doprowadziło do wywrócenia się cysterny i stawiania jej z powrotem na koła dźwigiem. Facet rzeczywiście wyglądał jakby był już częściowo w zaświatach, ale że w butle tlenowe wyposażeni nie byliśmy, podzieliliśmy się jedynie naszym zapasem Diamoxu – lokalny kierowca nie mógł skończyć nam dziękować, ale w końcu, już w dużo lepszym nastroju wsiadł do ciężarówki i odjechał w stronę ukrytego za gęstymi chmurami szczytu.
Gdy ruszyliśmy, rozpadało się już na tyle, że ciężko było cokolwiek zobaczyć, poza ponad dwumetrowymi zaspami z obu stron drogi. Gdy dotarliśmy na czubek Baralacha La, byliśmy już w centrum burzy śnieżnej, a na dodatek jedna z niewielu ciężarówek na naszej drodze utknęła na samym czubku uniemożliwiając przejazd. Jakby tego było mało, niespecjalnej inteligencji kierowca miał wciąż włączony silnik, czym powodował topnienie zasp na dole. Czekając cierpliwie, przytuleni do naszych silników, ogrzewaliśmy się w ich cieple, gdy nagle zauważyliśmy, że ponad trzymetrowa zaspa jest bliska zawalenia i pogrzebania pod sobą ciężarówki. Postanowiliśmy zaryzykować i spróbować przebić się kilkudziesięciocentymetrową ścieżką, pomiędzy pojazdem a przepaścią, której dna, w środku burzy śnieżnej, próżno było szukać.
Szczęśliwie cała operacja zakończyła się pomyślnie, a już kilka kilometrów poniżej mogliśmy zatrzymać się w namiocie lokalnych nomadów, spróbować rozgrzewającej herbaty, a nawet zakupić uszyte przez nich wełniane rękawice albo skarpety. W promieniach wychodzącego zza chmur słońca doczekaliśmy się Jamesa i „znajomych królika’, którzy to musieli czekać dobrą godzinę na szczycie przełęczy na odblokowanie drogi – jedna z wielu przewag dwóch kółek nad czterema jest taka, że można się wcisnąć w nawet niewielkie przesmyki.
Dalsza część drogi przebiegła przyjemnie i choć pogoda wciąż niespecjalnie sprzyjała, wszystkim humory dopisywały.
W końcu dotarliśmy do końca równin Sarchu, gdzie w niewielkiej odległości rozbitych było kilka tymczasowych namiotowych obozowisk oraz niewielka wojskowa baza i drogowy check-post. Co ciekawe, w jedynym blaszanym baraku, tuż przy drodze, sprzedawano tylko podłej jakości lokalny alkohol. Zdecydowanie okrzyknęliśmy ten punkt na mapie najwyższym monopolem na świecie!
W okolicy dowiedzieliśmy się, że tego dnia żaden pojazd nie zjechał z drugiej strony, co w połączeniu z mocno średnimi warunkami atmosferycznymi może oznaczać nieprzejezdność dróg powyżej. Zmuszeni zbliżającym się zmierzchem, udaliśmy się do jednego z obozowisk, gdzie postanowiliśmy przeczekać do rana. Gdy zapadła noc, temperatura spadła poniżej zera, co w połączeniu z górską atmosferą, silnym wiatrem i coraz mocniej padającym śniegiem stanowiło obraz niezbyt pozytywnie nastawiający do wdrapywania się na ponad pięciotysięczne przełęcze czekające na nas kolejnego dnia.
Na szczycie świata ciężko jest oddychać
Pobudkę zarządziliśmy na 4.00 rano, aby jak najszybciej zabrać się do pokonywania 250-kilometrowej górskiej trasy planowanej na ten dzień. Odrętwieni po zimnej nocy w namiocie zjedliśmy szybkie śniadanie, następnie odśnieżyliśmy pojazdy i gdy już mieliśmy ruszyć, okazało się, że nasze Pajero odmawia posłuszeństwa. Kilkadziesiąt przekleństw rzuciliśmy w stronę silników diesla, ale już po chwili znaleźliśmy kierowcę Jeepa, który zgodził się spróbować pociągnąć samochód by ten „ruszył na pych”. Nie dość, że nic to nie dało, to jeszcze nie wytrzymała lina pociągowa zakupiona wcześniej w Tajlandii. Dźwięk samochodu wskazywał, że z każdą minutą jest coraz lepiej – próbowaliśmy więc pchać, ale jako że wysiłek na wysokości prawie 4500 mnpm jest mało efektywny, padliśmy na drogę po 20 metrach usiłując złapać głębszy oddech rozrzedzonego powietrza. Tu z pomocą przyszła natura – pierwsze promienie słońca wychodzącego zza białych szczytów skierowane pod otwarta maskę Pajero rozgrzały silnik na tyle ze po kilkunastu kolejnych próbach, mało zdecydowanie, lecz wystartował.
Narzuciliśmy mocne tempo, po kilkudziesięciu kilometrach zaczęła się wspinaczka na kolejną przełęcz. Droga do niej prowadzi przez Gata Loops – serię 21 dziewięćdziesięciostopniowych serpentyn wyprowadzających, które prowadzą kilometr wyżej. To tutaj w pewnym momencie Frenchie złapał gumę. Ochoczo zabraliśmy się do zmiany dętki, okazało się jednak, że facet miał tylko jedną zapasową, na dodatek tylną, która różniła się rozmiarem od poszukiwanej przedniej. Postanowiliśmy jednak spróbować. Założyliśmy na ramę, jednak z jakichś powodów nie dało się jej napompować. W międzyczasie Tom wyruszył na poszukiwania Basi, która miała przy sobie dodatkową zapasową dętkę. Na nieszczęście ona także miała problemy z ciśnieniem w oponach – na ratunek przyszli jej członkowie Malezyjskiej wyprawy na K2, którzy mieli ze sobą elektryczne sprężarki.
Natomiast kilkaset metrów niżej, pozostałym członkom zespołu udało się szczęśliwie uporać z przebitym kołem i ruszyli w pościg za pozostałymi. Jednak słabo przespana noc i ogólne zmęczenie odbiły się najwyraźniej na Karolu, który to na jednym z kamienistych zjazdów nie utrzymał w ryzach swojej kilkusetkilogramowej Jezebel i zaliczył wypadek. Na szczęście obyło się tylko na strachu i niegroźnych potłuczeniach, po których już następnego dnia nie było śladu. Wszyscy spotkaliśmy się w tymczasowej osadzie Pang, gdzie zjedliśmy pożywne noodle – jedyną znaną formę wysokogórskiego prowiantu serwowaną przez lokalsów.
Później jeszcze kilkusetmetrowa wspinaczka na ponad pięciotysięczną przełęcz Lachulung La, zjazd 500 metrów w dół i znaleźliśmy się w miejscu niezwykłym. To Morey Plains – niesamowita, długa na 30 kilometrów a szeroka może na 500 metrów, płaska jak stół równina, przypominająca wąwóz. Widok niesamowity, przepiękne krajobrazy i człowiek nie był w stanie uwierzyć, że znajduje się na ponad czterech i pół kilometrach nad poziomem morza. Mimo tego, że próżno było tutaj szukać czegokolwiek przypominającego drogę, gonieni przez czas, brawurowo mknęliśmy po szutrowo-kamienistym podłożu, wzniecając w powietrze chmury kurzu.
Wraz z końcem Morey Plains rozpoczął się podjazd pod najwyższą na naszej trasie przełęcz Tanglang La, będącą jednocześnie bramą wjazdową do krainy Ladakh. Kilkudziesięciokilometrowa droga, na której nasze pojazdy cierpiały strasznie z powodu niewystarczającej zawartości tlenu w atmosferze, wyniosła nas na ponad 5300 metrów nad poziom morza, gdzie oddychając ciężko, smagani przeszywającym wiatrem i przenikliwym zimnem, celebrowaliśmy zdobycie drugiej najwyższej przejezdnej przełęczy na świecie! Poinformował nas o tym znak topograficzny, wyglądający na żart: „Niewiarygodnie, czyż nie? (Unbelievable, Is Not It?)”
Podbudowani sukcesem, wzięliśmy się za dłużący się w nieskończoność zjazd zabierający nas prawie 2 kilometry niżej – tutaj okazało się, że „Mały Tom” albo niespecjalnie dobrze wyliczył zapotrzebowanie na paliwo swojej Roxy lub po prostu ta okazała się niebywale pazerna na produkty ropopochodne. Tu z pomocą przyszedł sztucznie powiększany bak Jacka – spuściliśmy butelkę paliwa, której wskaźniki nawet nie zauważyły, a to pozwoliło Tomowi dotrzeć do stacji paliw.
Po jakimś czasie przekroczyliśmy granice Ladakhu – sceneria zapierającą dech w piersiach! Już pierwszy rzut oka kazał nam się zatrzymać i ponapawać dzikim pięknem skalistych szczytów, przypominających żywcem scenerie filmowej adaptacji Władcy Pierścieni.
Przekraczając rozsiane, co kilkanaście kilometrów, upstrzone zielonymi i żółtymi polami wioski, byliśmy serdecznie pozdrawiani przez mieszkańców, a dzieci ryzykując swoim życiem, próbowały nas zatrzymać, aby… uścisnąć rękę! Zatrzymaliśmy się jeszcze na rozstaju dróg w miejscowości Upshi, a stamtąd pozostało niewiele ponad 50 kilometrów prostej i spektakularnie pięknej drogi do największego miasta regionu i jednocześnie głównego celu naszej podróży – miasta Leh. Jednak i tutaj pojawiły się drobne problemy – na kilkanaście kilometrów przed naszym głównym celem, Frenchie ponownie przebił oponę, dając samemu sobie jednoznaczny sygnał do kompletnego serwisu ogumienia przy najbliższej nadążającej się okazji. Jednak postanowiliśmy zaryzykować – napompowaliśmy gumę do pełna i ponawiając po drodze operację, udało nam się dotoczyć do spowitego już mrokiem, majestatycznego, otoczonego górami, Leh.