Rozpoczęły się wakacje, a z nimi czas wyjazdów. Najlepiej jak najdalej, by było ciepło i egzotycznie. Dominikana, Meksyk, Tajwan, Hawaje, Karaiby – to najpopularniejsze miejsca letnich wypoczynków. Wyjeżdża tam „cała” Europa, w przekonaniu której, turyści to prawdziwe błogosławieństwo dla tubylców. O tym, że jest inaczej przekonuje nas Jennie Dielemans.
Autorka książki Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym podróżuje do najchętniej odwiedzanych miejsc przez Szwedów w czasie wakacji. Jako uczestniczka wycieczek organizowanych przez biura podróży obserwuje turystów: ich prawdziwe cele podróży i wakacyjne nawyki. Poznaje osoby, które od 20 lat jeżdżą w to samo miejsce. Ale też takie, które przy wyborze miejsca kierują się modą.
Z drugiej strony Dielemans poznaje mieszkańców wszystkich tych „turystycznych” miejsc. Okazuje się, że rozwój turystyki wcale nie wpływa dobrze na ich sytuację życiową. Wszak to nie do ich kieszeń płyną dochody z tego biznesu. Wszystkie hotele budowane są przecież przez europejskie biura podróży, i to one na tym zarabiają. Miejscowi pracują tam za marne wynagrodzenie, mieszkając w domkach z tektury, w których nie ma ani prądu ani kanalizacji. Kilka kilometrów od hoteli znajdują się całe bieda-osiedla, w których mieszkają imigranci. Porzucili swe rodziny, by móc zarobić na ich utrzymanie. Konkurencja jest ogromna, więc zarządcy hoteli mogą przebierać w pracownikach, nawet gdy oferują niesamowicie niską płacę. W biurach podróży nie mówi się o wyzyskiwaniu, o ciężkiej pracy za małe pieniądze, o rozwoju prostytucji w takich turystycznych miejscach. Wszystko to się skrzętnie ukrywa promując piękne plaże i błękitną morską wodę.
Rozwój turystyki jest niebezpieczny także dla natury. Sama podróż samolotem to emisja wielu ton dwutlenku węgla do atmosfery. Budowa całych kompleksów hotelowych odbywa się kosztem środowiska naturalnego. Wycinane są lasy, nieczystości odprowadzane do mórz, a dla turystów organizuje się wycieczki do jaskiń czy dżungli, które są niszczone w zastraszającym tempie. Co więcej, turyści spragnieni poznania świata niecywilizowanego, chętnie wybierają się do pobliskich wiosek, gdzie np. za jednego dolara mogą wejść do jednego z domów i go obejrzeć. Plaże, formalnie ogólnodostępne, są zajmowane przez hotele, i miejscowa ludność nie może na nich przebywać. Oczywiście, powstają organizacje, walczące z bezprawnymi działaniami tych ośrodków, ale są bez szans: jest ich za mało i są niczym w porównaniu z agencjami przynoszącymi miliardowe zyski.
Autorka przy tym wszystkim nie zapomina o historii turystyki i przybliża nam początki wakacyjnych wyjazdów. Każdy rozdział to reportaż z innego turystycznego miejsca. Całość została uzupełniona wykazem rozlicznych artykułów na temat przemysłu turystycznego i jego skutków, które natchnęły Dielemans do odbycia tych podróży.
Chociaż autorka odnosi się bezpośrednio do wyjazdowych zwyczajów Szwedów oraz do tamtejszych biur podróży, to w dzisiejszym świecie, który jest wszak globalną wioską, to wszystko to sprawdza się w przypadku biur funkcjonujących i w naszym kraju.
W świetle tych reportaży turysta to huragan, który niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze. Przecież po to są wakacje, by można było zaszaleć. Ale dlaczego kosztem innych?
Jennie Dielemans, Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznymi, wyd. Czarne, Wołowiec 2011
Ciekawe i jakze jednostronee spojrzenie na sprawe. Mysle, ze autorka tej ksiazki mialaby troche inne zdanie jesli staralaby sie spac w lokalnych hotelach (prowadzonych nie przez europejskie firmy, ale ludzi lokalnych), jadala w lokalnych knajpach (tam gdzie zywia sie tubylcy, a nie Szwedzi na wakacjach) i starala sie spedzic swojego dolara (czy korone) w lokalnych sklepach, tam gdzie klientela to tubylcy.
Wtedy moze zrozumialaby dlaczego tak malo turystycznych dolarow trafia do tubylcow i zamiast tego zostaje w kieszeniach zagranicznych koncernow. Bo to jest prosta sprawa – komfort, standard i wygoda.
Pisze to z lokalnie prowadzonego motelu na jednej z wysp Mikronezji. Syf straszny, toaleta ledwo zipie, prysznica az strach sie bac. Drzwi sie nie domykaja, tynk spada ze scian i sufitu. Ale hej, staralam sie wybrac lokalnie prowadzony motel, zeby tubylcy mogli na mnie zarobic.
Sklepy gdzie tubylcy sie zaopatruja maja na polkach podrzedne produkty o wqatpliwej jakosci, czesto przeterminowane. Zeby kupic prosty srodek higieniczny dla kobiet dostepny w kazdej drogerii w calym wysoko-rozwinietym swiecie, musialam udac sie do sklepu z importami dla „turystow.
Sprawa z jadlodajniami miala sie podobnie. Udalo mi sie w koncu znalezc jedna, pol-lokalna, gdzie nie przylepialam sie do plastykowego krzeselka, i gdzie stol scierany byl brudna szmata przynajmniej raz dziennie i gdzie ceny wypisane na plachcie przed stoiskiem byly dokladnie takie same ktore placilam.
Dopoki lokalna ludnosc nie zacznie przywiazywac wiekszej wagi do standardow, lub po prostu czystosci, (nie mowiac juz o uczciwosci, bo chcialabym w lokalnym sklepie placic taka same cene jak tubylec, a nie trzy razy wyzsza, bo mam biala twarz) nie maja prawa narzekac, ze dolary turystyczne laduja w kieszeniach zagranicznych turystycznych korporacji.
Objezdzilam ta wyspe wzdluz i wszez w poszukiwaniu czystej plazy ktora nie nalezalaby do resortu. I nie znalazlam. Plaze ogolnodostepne (ktore kiedys pewnie byly piekne) traktowane sa jako ogolnodostepne smietniska przez ludzi z wiosek. Skoro oni sami nie potrafia zadbac o otoczenie i wlasne srodowisko, dlaczego maja sie dziwic, ze wole czysta, bezpieczna plaze w resorcie?
Kazdy medal ma dwie strony i autorka tej ksiazki niestety skupila sie na tylko tej stronie ktora bardziej pasowala do jej z gory juz ustalonego punktu widzenia. A szkoda.