Helena Norberg-Hodge od 30 lat obserwuje rozwój turystyki w Ladakhu. Jest pierwszym obcokrajowcem, który nauczył się lokalnego języka. Jako dyrektor Projektu Ladakh, organizacji promującej lokalną żywność i lokalne społeczności, otrzymała nagrodę Right to Livelihood – ‚alternatywnego Nobla’. W książce Ancient Futures opisała wpływ masowej turystyki na życie w Małym Tybecie.
O książce piszemy – tutaj.
Czym jest szczęście?
Współczesność pokazuje wyraźnie, że brakiem depresji w życiu człowieka, czyli brak samobójstw, przemocy, pewien rodzaj spokoju.
Czyżby to była definicja szczęśliwych ludzi z Ladakhu?
Nie, raczej uniwersalna. Ludzie pytani w badaniach, co sprawia, że są szczęśliwi, na pierwszym miejscu wymieniają również dobre, układne relacje w rodzinie i z przyjaciółmi. Ale to prawda, że żyjący tradycyjnie Ladakczycy są bardziej szczęśliwi niż ludzie na Zachodzie.
A może szczęśliwi ludzie w izolowanych dolinach są po prostu zacofani?
W Ladakhu miałam możliwość posmakować czegoś, co mało ludzi doświadczyło: sposobu życia, który nawet w odległych dolinach dawał miejscowym poczucie bezpieczeństwa, bycia kochanym i akceptowanym. Dzięki temu byli tolerancyjni, co jest właściwie bardzo trudnym do znalezienia przymiotem na obszarach izolowanych, gdzie z reguły ludzie od wieków byli marginalizowani przez miasto. A tacy ludzie czują się gorsi, głupsi, przestraszeni i nieszczęśliwi. Stają się podejrzliwi, mogą stać się fundamentalistami. I to prawdopodobnie nazywamy zacofaniem.
Dobrze, Ladakczycy nie są zacofani, ale coś się zmieniło. Nie są już tak szczęśliwi?
Rzeczywiście, nie są, widać to bardzo wyraźnie i większość Ladakczyków to przyzna. Teraz jest więcej samobójstw, może jedno na miesiąc. Wcześniej jeden przypadek zdarzał się raz na dekadę, może nawet raz na dwadzieścia lat!
Raj na ziemi…
Tak bym to określiła. To był raj na ziemi, ponieważ ludzie byli zadowoleni z siebie, radośni. Można powiedzieć, że zdrowi nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Miejscowi mieli poczucie własnej wartości, i to w takim stopniu, z jakim nie spotkałam się nigdy wcześniej i nigdzie indziej.
Czy możliwy jest powrót do raju z przeszłości?
Wszędzie na świecie, także obecnie w Ladakhu, obserwuję ludzi, którzy, kiedy zmienia się ich cały świat, czyli migrują do miasta, to ich związki z bliskimi załamują się, ich relacje z naturą zacierają się i wszyscy oni po jakimś czasie chcą wracać. Tęsknią. Mają wielką potrzebę powrotu do natury, do tradycyjnej wspólnoty. I to jest coś naturalnego, coś czego potrzebujemy, żeby mentalnie czuć się dobrze. Rozwijaliśmy się zawsze z przyrodą, potrzebujemy jej.
Również ludzie na zurbanizowanym Zachodzie?
Ludzie na Zachodzie chcą zmiany, ale obecny, jednokierunkowy system polityczny i ekonomiczny nie pozwala im na to.
Oczywiście nie chodzi tu o powrót do dokładnie takich samych tradycyjnych wspólnot, mogą być pewne różnice, ale nie mogą one negować fundamentalnych relacji między naturą i człowiekiem.
Winny jest więc postęp?
Gdyby tylko ludzie mieli możliwość wyboru różnych sposobów życia, które nie byłyby szkodliwe dla natury i jednocześnie nie byłyby tradycyjne, a właśnie postępowe, na pewno cieszyłabym się z takiej różnorodności. Jednak to co nazywamy postępem jest związane z określonym systemem ekonomicznym, który wymusza niewolnictwo, kolonializm i przerażającą destrukcję środowiska.
Czyli Ladakh został skolonizowany?
Oczywiście nie w erze kolonializmu, ale całkiem niedawno.
Kolonizatorem jest turysta?
Masowa turystyka, która korzysta z subsydiowanych przelotów samolotowych i umożliwia tanie podróżowanie daleko od domu, jest czymś bardzo negatywnym. Samo podróżowanie, wymiana kulturowa bardzo wzbogaca. Ale turyści, którzy przyjeżdżają tylko na kilka dni i od razu odlatują nikomu nie przynoszą korzyści! Nie mają czasu na interakcje z lokalną kulturą, na zrozumienie czegokolwiek. To jest typ konsumeryzmu.
Przecież to pozytywne, ci turyści wydają tu pieniądze!
Badania pokazują, że większość pieniędzy, które przywozi turysta w dane miejsce, równie szybko je opuszcza. Większość rzeczy, które potrzebują turyści, np. pamiątki jest sprowadzana, tych dóbr nie produkuje się na miejscu. Właściciele hoteli nie zatrudniają też miejscowej ludności, ale tańszych Biharczyków lub Nepalczyków. Aby zaradzić bezrobociu, lokalne władze zmuszone są do wprowadzania robót publicznych – ostatnie ogłoszenie zgromadziło w kolejce ponad 600 osób.
To może dobry model turystyki stosuje Bhutan? Tylko dziesięć tysięcy turystów rocznie, 200 dolarów dziennej opłaty, zakaz podróżowania na własną rękę. Turystyka kontrolowana.
Nie, to też nie jest rozwiązanie. Bardzo ważna jest głęboka wymiana kulturowa i dialog, zwłaszcza między ludźmi Zachodu i lokalną ludnością. Tego nie ma w Bhutanie. Jeżdżą tam z definicji bardzo bogaci turyści, elita, którzy są tam izolowani, więc Bhutańczycy nie mają możliwości dowiedzenia się niczego o nowoczesnym świecie.
Skoro zamknięty Bhutan jest zły, otwarty Ladakh również, jak powinna wyglądać turystyka w trzecim świecie?
Kluczem jest głębsza wymiana kulturowa. Idealnie byłoby gdyby przyjeżdżało mniej turystów, a ci którzy by się tu pojawiali, zostawaliby dłużej i byli rzeczywiście zainteresowani miejscową kulturą. Taką sytuację można osiągnąć, jeśli ceny przelotów będą realne. Wszystko się wtedy zmieni. Mielibyśmy inną gospodarkę – lokalną. Więcej ludzi zostałoby w domu, mniej byłoby przelotów, a przez to mniejszy poziom emisji dwutlenku węgla do atmosfery i mniejszy efekt globalnego ocieplenia. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że kiedyś podróżowało się inaczej, statkami, czas podróży i jego odbiór był głębszy. Obecnie prędkość i łatwość przemieszczenia się nie tylko zabija środowisko, ale niszczy też lokalne społeczności.
rozmawiał Paweł Skawiński
Evito, nie jest to oczywiste. Tanie loty, ktore maja pewne wady jak zreszta prawie wszystko w zyciu, sa bardzo pozytywnym zjawiskiem. Umozliwiaja podrozowanie ludziom takim jak ja, zdala trzymajacym sie od turystycznych molochow, wyjazdow zorganizowanych…, ktore lokalna ludnosc traktuja jak „malpe w zoo”. Take zjawiska przede wszystkim degradujaco wyplywaja na lokalne spolecznosci.
Na szczęście coraz więcej osób dostrzega, że masowa turystyka, najdelikatniej rzecz ujmując, nie koniecznie służy lokalnym społecznościom. Ciekawie pisze o tym Jennie Dielemans w książce „Witajcie w raju”, recenzowanej kiedyś na mandragonie: http://mandragon.pl/turysta-okiem-tubylca/.
Masowa turystyka to sieciowe hotele, sieciowe restauracje, międzynarodowe firmy turystyczne, wypluwająca raz na tydzień – dwa tygodnie tysiące turystów, prostytucja, narkotyki.
Zarabiają wszyscy, najbardziej traci miejscowa ludność, która co najwyżej pracuje na najniższych stanowiskach przy obsłudze zagranicznych gości. Ja z takich miejsc uciekam. Wolę kraje, gdzie masowa turystyka nie dociera jeszcze. Coraz mniej takich miejsc.
Bartos, to przecież oczywiste. Niskie ceny przelotów generują pewien specyficzny typ turystyki „tu byłem” Zaliczaja rafting w nepalu, stupę Shwajambu robią setkę zdjęcć, potem lecą na pare dni do Ladhakhu dla obfotografowania najsłynniejszych atrakcji, potem Indie Tadż Mahal, i palaże w Goa, a potem jeższcze może Bankok- wszytkow tempie ekspress. Przy droższych biletach spędzili by w ladakhu całe 3 tygonie urlopu, zaczeli jeść w lokalnych knajpkach zamiast w hotelowej restauracji, bo zołądek by sie przyzwyczaił. kupili by rzeczywiste miejscowe rękodzieło zamiast made in China, bo mieliby czas je znależć, może nawiązaliby jakieś przyjaznie z miejcowymi
>Taką sytuację można osiągnąć, jeśli ceny przelotów będą realne.
Ciekawy artykuł, ale co miała Pani na myśl pisząc powyższe zdanie. Jeżeli ceny przelotów będą wyższe to zyska na tym społeczność lokalna?? Jeżeli tak, to jest dokładnie odwrotnie.
Bardzo mądra kobieta. Gorąco polecam jej książkę o Ladakhu „Ancient futures” .