„Czarnobylska modlitwa“ poraża ogromem nieszczęścia, naiwności, głupoty, bezradności i miłości – człowieka do drugiego człowieka oraz do ziemi. Zagęszczenie emocji jest tak duże, że lektura na długo wdziera się w pamięć.
2 maja 1986 roku substancje gazowe dotarły do Japonii, 4 maja były już w Chinach, 5 maja zawisły nad Indiami, 6 maja znalazły się nad terytorium Kanady i Stanów Zjednoczonych. Wędrówkę rozpoczęły 26 kwietnia 1986 roku o godzinie 1.25. Wyruszyły z Czarnobyla.
Swietłana Aleksijewicz wiedziała, że chce napisać o katastrofie ukraińskiego reaktora. Przez lata rozmawiała z Białorusinami, którzy w wyniku wybuchu ucierpieli bardziej niż Ukraińcy – skażeniu uległo 23 % białoruskich ziem. Miała materiał, nie potrafiła jednak znaleźć formy. Po kilku latach zdecydowała się na najprostsze rozwiązanie. Pozwoliła ludziom mówić. Oddała głos likwidatorom i strażakom pracującym w strefie skażenia, ich żonom i matkom, mieszkańcom strefy, wykładowcom uniwersyteckim, artystom i dzieciom. Już pierwszy monolog wbija w ziemię. Zmusza do podjęcia decyzji, czy potrafię przebrnąć przez ogrom cierpienia. Czy czytam dalej?
Bohaterowie mówią zwyczajnie, chwilami brakuje im słów, zastanawiają się, nie epatują drastycznymi scenami, po prostu opowiadają o fragmencie swojego życia. Ich monologi są tak porażające, że jakikolwiek komentarz, próba odniesienia się do nich, wydaje się niemożliwa. Słowa kolejnych osób nie tylko oddają grozę czarnobylskich wydarzeń, ale także kreślą portret „człowieka radzieckiego”. Osoby, która ślepo wierzyła informacjom przekazywanym przez władzę centralną, której intuicja może i podpowiadała, że promieniowanie oznacza niebezpieczeństwo, ale rozum, przyzwyczajony do słuchania rozkazów, nie wysyłał sygnałów ostrzegawczych. Człowieka, dla którego kilkadziesiąt dodatkowych rubli i możliwość dołączenia do grona bohaterów, znaczy więcej niż życie.
Czytając kolejne relacje ma się wrażenie, że interlokutorzy Aleksijewicz są szaleni. Bo jak inaczej nazwać pracę w miejscu skażenia bez jakichkolwiek ubrań ochronnych albo – zgodnie z zaleceniami władzy – picie dużej ilości wódki, by zminimalizować skutki promieniowania.
Rozmówcy Aleksijewicz są także przerażeni i zagubieni, ponieważ „nikt nic nie rozumie”. Przez lata przekonywano ich, że istnieje dobry i zły atom. Ten pierwszy to właśnie energia elektryczna („Nie mieliśmy pojęcia, że pokojowy atom też zabija”). Drugi kojarzony był z wojną i bombardowaniem Hiroszimy. Jego należało się bać. Tymczasem zwyczajny pożar w czarnobylskiej elektrowni powoduje, że władze podejmują działania jak w czasie wojny – wysiedlają wioski i mobilizują żołnierzy. Równocześnie zapewniają, że nic się nie stało. Nikt nie mówi prawdy, nie pokazuje, jak należy postępować. Gdyby nie Aleksijewicz nie byłoby też nikogo, kto ich wysłucha.
Swietłana Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości”
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012, 281 stron