Sudder Street to najbardziej turystyczna ulica Kolkaty. Można ją przejść wzdłuż i wszerz w ledwie kilka minut. Jednak to właśnie tutaj, jak do Mekki, zjeżdżają podróżni z całego świata, zatrzymując się w jednym z kilkunastu hoteli, w których ceny za nocleg wahają się od 2 do 300 USD. Na tej krótkiej ulicy można kupić wszystko; od szczoteczki do zębów i rolki papieru toaletowego, przez złoto, aż do narkotyków.
Na pierwszy rzut oka, oferujący najróżniejsze usługi tubylcy, zdają się stanowić jedynie tło setek turystów szukających nowych wrażeń. Wystarczą jednak chwile uważnej obserwacji, by dostrzec, że jest zgoła inaczej. To bowiem turyści są tłem dla lokalnych mieszkańców. Tłem, czy raczej głównym źródłem zapewniającym codzienny byt. Ciężko pracują, by wyżyć, a ich żmudna harówka wypełniona jest małymi porcjami satysfakcji i radości. Przy Sudder Street życie toczy się według ustalonego planu. Rytualnie, bo każdego dnia w taki sam sposób.
Pomysłowy gazeciarz, czyli jak dobrze kombinować
Mieszkając przez trzy tygodnie przy Sudder Street przyglądałem się życiu tutejszych Bengalczyków, dowiadując się o nich coraz ciekawszych rzeczy. Jedną z osób, na którą od razu zwróciłem uwagę, był około 60-letni gazeciarz. Codziennie krążył, w tę i z powrotem, po Sudder Street, aby zarobić na utrzymanie własne, a może nawet całej rodziny. Stary gazeciarz opracował plan swej pracy do perfekcji. Każdego ranka kupuje jeden, maksymalnie dwa, egzemplarze najbardziej poczytnych dzienników. Ponieważ tubylcy znają na wylot system jego profesji, na klientów wybiera wyłącznie obcokrajowców. Gazety, których standardowa cena wynosi od 2 do 5 Rs sprzedaje za 10 Rs. Jak to możliwe? Ot, umiejętnie zasłania cenę dłonią przed dokonaniem transakcji. Jednak pomysłowość tego człowieka jest znacznie większa. Co kilka minut okrąża całą Sudder Street nie tylko sprzedając gazety, ale także zbierając już przeczytane i porzucone przez turystów. Ci bowiem kupują prasę na ogół tylko po to, by poczytać coś do śniadania lub obiadu. Jako że gazeciarz jest ?monopolistą? na całej ulicy, wie dobrze kto kupił, a kto znalazł i zaczął po prostu czytać. Znalazcom wyrywa więc szybko z rąk egzemplarze krzycząc, że to nie są ich gazety i muszą je natychmiast oddać. Zaskoczeni turyści, nie chcąc kłopotów z powodu takiej błahostki, oddają je bez słowa. Tak zdobyty egzemplarz jest z powrotem składany na kancik-nówkę i sprzedany kolejnej osobie. W taki właśnie sposób nasz bohater zarabia na życie.
Mądrość ludzi prostych
Kolejną ciekawą osobistością jest sprzedawca drewnianych fletów i fujarek. Wiecznie uśmiechnięty szybko zjednuje sobie ludzi, a po kilku dniach staje się wręcz dobrym kolegą. Takim, z którym , nawet nic nie kupując ,można pogawędzić na różne tematy. Jego znajomymi są rikszarze, nazywani „ludźmi-końmi”, z racji ciągniętych przez siebie wielkich karet. Tego rodzaju wehikuły, niegdyś bardzo popularne, dziś stanowią już niemal relikt przeszłości. Niemal, bo Kolkata jest ostatnim miastem w Indiach, w których „ludzie-konie” pracują. (Pojazdy te wyparte zostały przez riksze rowerowe i autoriksze). Rikszarze pracują od rana do późnego wieczora, zarabiając niewiele, i mając praktycznie zerowe szanse na awans społeczny. Żyjący niejako na marginesie, wyglądający podczas swej pracy jak niewolnicy, przy bliższym poznaniu, okazują się nie tylko sympatyczni, ale i skorzy do rozmów o Bogu, sensie istnienia czy umiejętności czerpania radości z najmniejszych nawet rzeczy, o których goniąca za pieniędzmi Europa, rzadko kiedy debatuje. W zaledwie kilku prostych zdaniach są w stanie skłonić rozmówcę do głębszej refleksji na temat życia. Taka kilkuminutowa dyskusja jest więc doskonałą okazją, by nabrać dystansu do siebie samego i otaczającego nas świata.
Uliczna restauracja jako centrum wydarzeń
Prócz hoteli, sklepów i kawiarenek internetowych przy Sudder Street jest także miejsce, które od lat cieszy się niesłabnącą estymą, przez co urosło już do rangi kultowego. Jest to, znajdująca się na krańcach ulicy, tuż przy bramie hotelu „Maria”, niewielka jadłodajnia na świeżym powietrzu. Pracujące tutaj dzieci, pod okiem niewiele starszych kolegów, przygotowują posiłki, obsługują klientów i zmywają naczynia. Kuchnia to dwa złączone ze sobą drewniane pudła, oszklone z trzech stron dla bezpieczeństwa i komfortu kucharza. Obok stoją cztery ławki, na których przesiadują codziennie turyści. Serwuje się ryż z warzywami i kurczakiem, makaron z kozim mięsem, pierogi w trzech odsłonach, rybę w sobie słodko-kwaśnym i wiele innych smacznych potraw. Ceny są więcej niż przystępne, bo za kubeczek gorącego ćaju zapłacimy zaledwie 2 Rs, a za danie główne nie więcej niż 80 Rs.
Pracujące przez siedem dni w tygodniu dzieci, chociaż nie chodzą do szkoły, biegle władają językiem angielskim, a rachunki błyskawicznie obliczają w pamięci. Na pomyłkę nie ma miejsca, bowiem naczelną zasadą jest tu uczciwość, dzięki której zapewniają sobie oraz swym pracodawcom ciągły byt. Gdy klientów jest mniej, dzieci te chętnie przysłuchują się lub nawet włączają do rozmowy z obcymi im kulturowo ludźmi. Ta niewielka knajpa jest miejscem wprost stworzonym do poznawania nowych ludzi, wymiany doświadczeń z podróży. Można tu także nawiązać przyjaźnie na całe życie.
Praca, nadzieja, godność. Walka o lepszą przyszłość
Wielu mieszkańców Sudder Street żyje na skraju nędzy. Mieszkają w mikroskopijnych klitkach lub na ulicy. Niektórzy żebrzą, dla innych wyciąganie ręki po pieniądze jest tożsame z ostatecznym przyznaniem się do nieumiejętności radzenia sobie w życiu. Zamiast więc żebrać, starają się zarabiać na życie jak tylko się da. I tak, w pobliżu jadłodajni stoi niebieski wóz, przypominający stół na kołach. Przeznaczeniem machiny jest wyciskanie soku z trzciny cukrowej. Za filiżankę rarytasu płaci się 10 Rs. Sprzedawcą jest odziany w długie spodnie i przybrudzoną koszulę pan, wciskający długie, żółte badyle między dwa koła zębate, które poruszane są za pomocą korby napędzanej siłą ludzkich mięśni. W okolicy kręcą się także dzieci gotowe za tą samą kwotę wypolerować buty. Sprzęt, który im towarzyszy to małe, drewniane pudełka wypełnione po brzegi rozmaitymi pastami, płynami i szczoteczkami do pielęgnacji obuwia. Maluchy traktują to zajęcie jako dodatkową pracę weekendową, ponieważ w ciągu tygodnia chodzą do szkoły, marząc o zdobyciu upragnionego zawodu i zmianie życia na lepsze w przyszłości. Nieco dalej, naprzeciwko kościoła katolickiego, mieszka kilka rodzin, których domem jest chodnik i czerwona ściana budynku. Dobytek życia sprowadza się głównie do koca, tektury, kilku garnków i talerzy, których używa się do przygotowywanych na ziemi posiłków. Mimo że ludzie ci żyją w nędzy, raczą o niebo lepiej sytuowanych przechodniów pozdrowieniami i uśmiechem. Godność nie pozwala im żebrać, żeby więc zarobić na przysłowiową miskę ryżu, sumiennie wykonują najprostsze prace, jak choćby donosząc wodę pitną do okolicznych sklepów. W ten sposób ich życie nabiera sensu, daje im bowiem nadzieję na lepsze jutro.
Bez tych wszystkich ludzi , ich kultury, postaw, tożsamości, nawyków, bagażu doświadczeń , Sudder Street byłaby po prostu jedną z wielu ulic tej gigantycznej metropolii. Ot, kolejną atrakcją turystyczną bez duszy. Jednak dzięki swoim mieszkańcom ulica ta ma w sobie to „coś”. Coś, co można nazwać przekrojem i kalejdoskopem całej Kolkaty. Bo to właśnie tutaj przenika się bogactwo z biedą. Eksluzywne restauracje i kluby przy pobliskiej Park Street kontrastują z uliczną knajpą, w której serwuje się herbatę za 10 groszy (2 Rs). Odgłosom dzwonów z kościoła katolickiego odpowiadają jednostajne modły z pobliskiego meczetu. Nowoczesne samochody mijają wielkie riksze ciągnięte przez bosych, spoconych mężczyzn. A wszystko to w rytm odprężającej muzyki, wydobywającej się z drewnianych fletów i fujarek, przeplatanej z serdecznymi spojrzeniami mieszkańców. Sudder Street – zwyczajna ulica, niezwykłych ludzi.
INFORMACJE DODATKOWE
Przez kilka stuleci stolica Bengalu Zachodniego funkcjonowała pod nadaną przez brytyjskich kolonizatorów nazwą „Kalkuta”. W 2001 roku władze podjęły decyzję o przywróceniu starej nazwy, wywodzącej się z lokalnego języka bengalskiego. Zmiana ta, dyktowana ostatecznym odcięciem od skojarzeń z dominacją Brytyjczyków, miała być także ukłonem w stronę rdzennych mieszkańców regionu. Jednak chociaż obecnie, oficjalna nazwa brzmi „Kolkata”, większość międzynarodowych mediów oraz większość turystów (także polskich), nadal posługują się wersją poprzednią. Dla Bengalczyków powrócenie do pierwotnej nazwy ma ogromne znaczenie i wiąże się z ich tożsamością. Z szacunku więc do ludzi i ich kultury, zdecydowałem się używać terminu „Kolkata”.