Nagle z mgły wyłaniają się łodzie rybaków Intha. Mężczyźni stoją na rufie i wiosłują nogą owijając stopę wokół długiego wiosła.
W grudniu w Birmie jest okres „zimy”. W ciągu dnia gdy słońce mocno świeci temperatura osiąga ponad 25oC. Niestety zaraz po zachodzie słońca, zaczyna się szybko ochładzać. W nocy temperatura spada do 5 stopni. Szczególnie zimno jest przed wschodem słońca.
W jeden z zimnych i bardzo mglistych poranków wyruszyliśmy w rejs łódką po jeziorze Inle. Zanim dopłynie się do jeziora, należy pokonać kanał, którym w tym czasie płyną do Nyaungshwe wyładowane pomidorami łodzie i liczni sprzedawcy. Poubierani w czapki, rękawiczki i grube kurtki osłaniają się od wiatru i kropelek wody parasolami. Praktycznie wszystkie łodzie napędzane są silnikami. Ich głośne warczenie słychać praktycznie bez przerwy.
Jezioro Inle ma długość 22 i szerokość 11 km – niestety nie można okrążyć go pieszo. Nie ma ono typowego brzegu. Otaczają go podmokłe tereny porośnięte wysoką na 2,5 metra trzciną. W wielu miejscach jeziora po jego powierzchni pływa wodny hiacynt tworząc zielone dywany-wyspy. Przez miejscowych kwiat nazywany jest „beda”.
Z powodu gęstej mgły prawie nic nie widzimy. Co jakiś czas przed dziobem naszej łodzi zrywają się do lotu przestraszone mewy. Na szczęście na jeziorze jest już dużo ciszej niż przy Nyaungshwe. Gdy silnik naszej łodzi milknie, zapadamy w absolutną ciszę. Nagle z mgły wyłaniają się łodzie rybaków Intha. Mężczyźni stoją na rufie i wiosłują nogą owijając stopę wokół długiego wiosła. W ten sposób mają wolne obie ręce, mogą zarzucać i wyciągać sieci, a przy tak gęstej mgle stojący rybak ma większe pole widzenia. Łatwiej mu dostrzec gęste zarośla hiacyntów, wypatrzeć odpowiedni kanał pomiędzy wyspami. Taki sposób wiosłowania jest trudny i męczący, dlatego na długich dystansach używa się rąk lub coraz częściej silników. Wielu rybaków po zarzuceniu sieci uderza długim drągiem w wodę – wtedy przestraszone ryby do nich wpływają. Łowi się tu głównie jeden z gatunków karpia nazywany nga-hpein.
Płynąc dalej dostrzegliśmy też domy i niezliczone ilości tyczek. Dopłynęliśmy do jednego z „pływających ogrodów”. Po bambusowych tyczkach pną się pomidory. Pośród plantacji stoją na palach, jak czaple na długich i smukłych nogach, bambusowo-trzcinowe domy. Torf, gleba i wodne hiacynty są świetnym podłożem dla warzyw i owoców. Na jeziorze utworzono wiele wysp, na których prowadzone są hodowle. To właśnie stąd pochodzą pomidory zwożone łodziami między innymi do Nyaungshwe, skąd dalej ciężarówkami rozwożone są po kraju. Hoduje się tu także wiele gatunków kwiatów. Wokół jeziora i na jego wyspach mieszka około 70 tysięcy ludzi. Wszyscy utrzymują się z hodowli i połowu.
Niedaleko za pływającymi ogrodami znaleźliśmy Świątynię Skaczących Kotów czyli Nga Phe Chaung Monastery. Z zewnątrz świątynia wygląda bardzo niepozornie. Zardzewiały dach. ciemnobrązowe drewniane ściany. Tylko tabliczka nad wejściem informuje, że jest to świątynia. Mimo że wewnątrz znajduje się kilka posągów Buddy to nie są one specjalnie atrakcyjne. Są tu tylko trzy koty. Dwa bure leniwie wylegiwały się na słońcu i żadnym sposobem nie dało się je zmusić do ruchu. Trzeci, biało-czarny, siedział na jednym z ołtarzy Buddy i wylizywał masło z kromki chleba, która była zwyczajową ofiarą. Nawet gdy podstawiło mu się obiektyw pod nos nie przerywał sobie delektowania się rarytasem, który mu się trafił. Trudno powiedzieć czy faktycznie koty te umieją skakać przez obręcze jak to przedstawiają sprzedawane w świątyni drewniane figurki i jak głosi nazwa…
Mgła zaczęła zanikać. Powoli naszym oczom ukazywał się otaczający nas świat i błękitne niebo nad naszymi głowami. Ciepło słońca rozgrzewało nasze zmarznięte stopy i dłonie. W oddali wyłoniły się zarysy gór. Bez dodatkowych postoi wróciliśmy do Nyaungshwe.