Po śniadaniu ponownie wędrujemy do parku i już na „poważnie” zabieramy się do zwiedzania.
Po pierwsze Pałac Hasht Behesht (Osiem Rajów). Dopiero dziś w pełnym świetle widzimy jego wspaniałość. Kupujemy bilety i wchodzimy do środka. Zadziwiające, a zarazem niezrozumiałe dla mnie jest to, że nikt nie zabezpieczył tej 350-cio letniej budowli. Chodzimy po pustych pomieszczeniach, możemy dotykać (choć nie dotykamy) niesamowitych, kolorowych fresków, ściennych malowideł, możemy chodzić (choć nie chodzimy) po barwnych kafelkach, którymi wyłożono wnęki okienne. Zadzieramy głowy i wpadamy w zachwyt (i wpadać tak będziemy co kilka chwil, aż do końca naszego pobytu) oglądając zdobione sufity, kopuły i kolumny. Robimy masę zdjęć, bo przecież trzeba utrwalić każdego namalowanego kwiatka, zawijaska czy też ptaszka.
A kiedy nasyciliśmy się, napatrzyli na „Osiem Rajów”, troszkę zadumani, nieśpiesznie, spacerkiem idziemy w kierunku Placu Chomeiniego.
Po drodze mijani ludzie uśmiechają się do nas, pozdrawiają, zatrzymują i pytają:
– Skąd jesteście?
– Odpowiadamy że z Lechistanu, bo pod taką nazwą funkcjonuje tu Polska.
– A, Lechistan, wiem, wiem! Lewandowski. A jak ci się podoba Iran?
– Iran cudowny, wspaniały. Podoba nam się bardzo.
Niestety, w większości przypadków zasób angielskich słów (nieskromnie powiem, że nie naszych) ulega wyczerpaniu i rozchodzimy się.
A swoją drogą jeszcze kilkanaście, kilka lat temu, na hasło „z Polski” słyszałam: Wałęsa, Jan Paweł II, potem był Pudzianowski, a teraz Lewandowski. Jakie czasy, tacy bohaterowie.
W parku poustawiane są stoliki z szachownicami. Przy każdej grupka panów, popalających wodne fajki, rozgrywa mecze szachowe, a opodal panie w powiewnych czarnych czadorach ćwiczą na sportowych maszynach poustawianych pod drzewami.
Na Placu Chomeiniego dziś ruch i gwar. Jedną z atrakcji jest przejażdżka niewielką, pobrzękującą dzwoneczkami, dorożką. Ciągną ją drobne koniki. Przy naszych krakowskich „karetach” i dorodnych koniach wyglądają jak dziecinne zabawki.
Na targu
Idziemy pooglądać targ. Już sama prowadząca do niego brama robi wrażenie. Na samym początku „łapie” nas jeden ze sprzedawców i po usłyszeniu, że jesteśmy z Lechistanu, rozpromienia się i oznajmia – Sikorski! Nie Lewandowski, a Sikorski. Zaskoczeni pozwalamy zaprowadzić się do jego sklepiku gdzie na ścianie wiszą zdjęcia naszego ministra Radosława Sikorskiego oglądającego obrusy.
No cóż, jeśli mógł on, możemy i my.
Dajemy się zbajerować i siadamy na pokrytej dywanem ławce, a sprzedawca pokazuje jak produkuje się irański obrus -sofre.
Sofre to trochę obrus, a trochę dywan. Irańczycy rozkładają je na podłodze lub dywanie i spożywają na nich posiłki. Sofre są wyszywane lub malowane. W Isfahanie produkuje się te ręcznie malowane. Wzór nakłada się dużymi, drewnianymi stemplami. Każdy kolor osobno. Wielkość sofre zależy od liczebności rodziny. Te większe, wielokolorowe, o bardzo skomplikowanym wzorze przypominają często małe dzieła sztuki i są dość drogie. Przy szklance herbaty podziwiamy dokładność z jaką przystawiane są pieczęcie z wzorem. Wystarczy chwila nieuwagi, jedno drgnięcie ręki czy zagadanie się z kimś obok i cała praca idzie na darmo.
A potem ….. a potem ja i Ewa zakochujemy się w tych barwnych szmatkach i nie potrafimy oprzeć się ich malowanemu pięknu. Długo przebieramy, oglądamy, aż w końcu całe szczęśliwe, każda z kolorowym zawiniątkiem pod pachą, idziemy dalej. A dookoła perski bazar kusi, nęci, nawołuje. Tu cudowne inkrustowane szkatułki, tam niespotykana gdzie indziej biżuteria, obok ręcznie robione dywany i kilimy. Nie sposób obejrzeć czy dotknąć wszystkiego. Dostajemy kolorowego zawrotu głowy i ogłaszamy odwrót. Wtedy Grzegorz spostrzega siedzącą na ziemi starszą kobietę, która ma do sprzedania dwa wełniane kilimy. Siedzi zawinięta w czarny czador i jest ledwo widoczna na tle bogactwa otaczających ją straganów. Ma spracowane ręce i pomarszczoną twarz. Na migi pokazuje, że dywaniki zrobiła sama i mówi cenę – 100 zł. za sztukę. Ewa i Grzesiu kupują jeden, mnie nie potrzebny jest kolejny kilimek, ale tej kobiecie koniecznie potrzebne są moje pieniądze, więc kupuję ten drugi. Kobieta jest szczęśliwa, my jeszcze bardziej. Z głodu zaczyna burczeć nam w brzuchach, czas na obiad. Nie jest łatwo znaleźć restaurację w Isfahanie. Ja nie dostrzegam żadnej. Nasi gospodarze czują się tu jednak jak ryba w wodzie i prowadzą nas przez podwóreczka, korytarze i schodki do lokalnej knajpki ukrytej przed turystami.
Restauracja lokalna
Lokalna – znaczy zdejmuję buty i siadam na podłodze po turecku, pochylam się nad talerzem i wyginam sztywny kręgosłup jak akrobatka cyrkowa. Uff, żeby tylko nie poplamić, nie rozlać. I w dodatku ten szal! Pilnuję go jak oka w głowie, bo jeśli spadnie, odsłoni nieobyczajne włosy. I jeszcze muszę mieć na oku jego bujne frędzle, które mają tendencje do paćkania się w moim jedzeniu. Tęsknię za krzesłem, stołem i rozwianą fryzurą.
Chechel Sotun
Najedzeni i wypoczęci pędzimy do Pałacu Chechel Sotun, po polsku – Pałac 40 Kolumn.
Liczba 40 symbolizuje doskonałość, liczbę lat nauczania Mahometa jak również ilość dni jego postu na pustyni. Na 40 kolumnach wsparty jest także wszechświat. Jeśli zaczniemy liczyć kolumny przekonamy się, że jest ich raptem 20. Gdzie zatem pozostałe? Odbijają się w wodzie! Ot, taki mały żart budowniczych. A co będzie jeśli woda w basenie wyschnie? Czy zmienią nazwę? Chehel Sotoun zbudował około 500 lat temu szach Abbasa II w celu zażywania w nim uciech wszelakich, wydawania przyjęć, jak również przyjmowania dygnitarzy i ambasadorów.
Pałac ozdobiony jest wieloma freskami i malowidłami na ceramice. Wiele z jego bezcennych skarbów zostało rozproszonych i znajduje się obecnie w posiadaniu muzeów na zachodzie. Jednak do dziś możemy oglądać wspaniale zachowane sceny historyczne z tamtego okresu, jak również obrazy, które sławią radość życia i miłości. A wszystko to otoczone parkiem, w którym pod starymi drzewami odpoczywają mieszkańcy miasta.
Ostatnia atrakcja to Si-o-seh Bridge. Most powstał w 1602 roku i jest to bez wątpienia jeden z najładniejszych mostów w Iranie. Wieczorem można na nim zobaczyć wielu mieszkańców Isfahanu, spędzających czas na rozmowach, na wspólnym śpiewaniu lub graniu na grze. Jest to również miejsce sekretnych schadzek zakochanych, ukrywających się przed rodzicami i policją. W czasie pory suchej, gdy rzeka wysycha życie przenosi się „pod most” i pod nim właśnie ludzie odpoczywają od zgiełku miasta i upalnego słońca. My mamy szczęście, bo rzeka jest pełna wody. Most największe wrażenie robi wieczorem, gdy jego podświetlane 33 łuki odbijają się w rzece. Nasz spacer po moście nie trwa długo. Przed nami ponad 400 kilometrów drogi powrotnej. Na szczęście Grzegorz świetnie prowadzi i nie straszne mu są wyczyny perskich kierowców. Jutro kolejny dzień mojej „perskiej przygody”…