Isfahan
W Teheranie jest zimno, temperatura około 3 stopni. Przez okno podziwiamy ośnieżone góry. Całe szczęście, że mamy ciepłe kurtki. W to irańskie zimno jakoś nie do końca chciało mi się wierzyć. A trzeba było dać wiarę i zamiast cienkich fatałaszków, zabrać grubą bluzę z kapturem.
Do Isfahanu jedziemy razem z naszymi przyjaciółmi Ewą i Grzegorzem. Po drodze zahaczamy o lokalną piekarnię. Chleb jest zupełnie niepodobny do naszego, ale jego wybór jest imponujący. Kupujemy całkiem spory zapas i w drogę.
Drogi w Iranie są dobre, sieć autostrad łączy wszystkie duże miasta. Część dróg jest płatna, ale są to naprawdę niewielkie kwoty, a cena benzyny zachęca do podróżowania. Jeden litr paliwa kosztuje około złotówki. I tu się kończy pozytywna opowieść o drogach, bo drogi to również samochody, przepisy i kierowcy. Za kierownicą w grzecznych i układnych Irańczykach budzi się „zwierz”. Nie przestrzegają żadnych przepisów. Każdy ma pierwszeństwo. Na czteropasmówce potrafią skręcać z prawego pas w lewą stronę, nikt nie używa kierunkowskazów, wszyscy jeżdżą „okrakiem” czyli namalowane pasy mają zawsze pośrodku kół. Nikt nie przejmuje się podwójną ciągłą,ani przejściami dla pieszych. SZOK!!! Stare, rozklekotane samochody pędzą dobrze ponad 120 km. na godzinę. W każdym z nich roześmiany kierowca z telefonem w ręce, obok niego żona z małym dzieckiem na kolanach i jeszcze jednym, stojącym z nosem przy szybie, z tyłu kłębi się pozostałe potomstwo plus gderliwy teść i matka staruszka. O pasach bezpieczeństwa – wymyśle niewiernych – nikt nie pamięta. Nonszalancja, brawura i kompletny brak wyobraźni sprawia, że Iran jest w czołówce światowej jeśli chodzi o ilość wypadków na drogach.
Dzień pierwszy
Irańczycy o Isfahanie mówią, że to „połowa świata”. Nie wiem jak rozumieć tę połowę, ale jest to ponoć jedno z najpiękniejszych miast na świecie.
Miasto jest ogromne. W XVI wieku Isfahan był stolicą Imperium Perskiego i jednym z większych miast świata. Dziś z niespełna 2 milionami ludzi zajmuje dopiero trzecie miejsce w Iranie.
Do hotelu Abbasi dojeżdżamy o zmroku.
Hotel Abbasi (wcześniej znany jako Szach Abbas Hotel) został zbudowany około 300 lat temu w czasie panowania króla Husajna z Safavid. W 1950 roku gruntownie go odnowiono i do dziś jest najlepszym, choć najstarszym hotelem w mieście. Każdy kawałek ściany, sufitu, podłogi jest bogato zdobiony, wewnętrzny dziedziniec zamieniono w ogród, w którym rosną kwiaty, wysokie palmy i drzewa owocowe. Pod nimi poustawiano stoliki gdzie można napić się doskonałej, perskiej herbaty z szafranem, do której podają irańskie ciasteczka sohan.
Zostawiamy bagaże w pokojach i idziemy „w miasto”.
Ulice Isfahanu są szerokie, wysadzane drzewami. Światło lamp prześwituje przez jesienne, żółte liście, co stwarza troszkę nierealny, baśniowy obraz. Wchodzimy do parku pooglądać Haszt Beheszt – pałac ogrodowy wzniesiony w 1669, za panowania Sulejmana I. Nazwa pałacu (Osiem Rajów) nawiązuje do jego rzutu poziomego, w którym osiem mniejszych pomieszczeń otacza centralną salę zwieńczoną kopułą.
Pobieżnie oglądamy budowlę z zewnątrz i pędzimy na Plac Imama Chomeiniego. Zbudowano go w latach 1590–95 i początkowa miał służyć jako miejsce ceremonii królewskich i jako boisko do gry w polo. W 1602 obudowany zastał dwupoziomowymi arkadami handlowymi. Plac Imama i budowle dookoła niego zastały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Dzisiejszego wieczoru bardziej niż ciekawość historii przygnał nas tu głód. Grzegorz zna doskonałą irańską restaurację, gdzie po całodziennej jeździe nareszcie możemy coś zjeść.
Zamawiamy oczywiście danie irańskie – zupę Dizi w której zakochujemy się od pierwszego wejrzenia, do tego paćkę która jest mieszaniną bakłażana, pomidorów i jajek, jakieś szaszłyki jagnięce, mięsko w sosie orzechowym, świeżutki chlebek i lokalne piwo bezalkoholowe. W całym Iranie obowiązuje ścisły zakaz picia alkoholu.
Jest pysznie. W holu stoi ubrana choinka, a w toalecie suszy się kilka par rajstop (???). Taki lokalny koloryt.
Po kolacji mamy ochotę na herbatę. A jeśli herbata to tylko taka pita w herbaciarni. Nasz „Guru Grześ” prowadzi nas przez zakamarki, uliczki, podwóreczka, aż w końcu lądujemy w ciasnej piwniczce, do której żaden turysta nigdy nie trafi. Jest tu wszystko to, co do szczęścia jest nam potrzebne. Dobra herbata, niepowtarzalny nastrój i zapach jabłkowej fajki wodnej. Zatapiamy się w tej niepowtarzalnej atmosferze i gadamy, gadamy, gadamy.
Kiedy w końcu wychodzimy jest już ciemno i powoli zamykają się małe sklepiki dookoła placu. W ostatniej chwili wchodzimy do jednego z nich, gdzie oglądamy jak powstają delikatne, misterne malunki na kawałkach kości wielbłądziej. To prawdziwe majstersztyki. Mnie zachwycają inkrustowane ramki i w ramach „na pamiątek” kupuję mały zastaw. Powieszę je na ścianie w sypialni.
Robi się coraz zimniej, więc szybko wracamy do hotelu. A jutro dzień prawdziwego zwiedzania.