Część pierwsza – tutaj.
Podpływamy pod zatopione domy. Słyszymy ludzki głos. Siostry Diwa i Mitnia zmywają błoto ze środka chaty. Zejdzie co najmniej dzień zanim wszystko wyschnie. We wsi mówią, że drzewa łamały się jak zapałki, ale większość spadała do rzeki i oszczędziła chaty. Zginęły podobno dwie osoby. Mieszkańcy nie mają pontonów, dlatego improwizują pływaki sklecone z plastikowych pojemników. Po drodze widzieliśmy małego chłopca pływającego na takiej konstrukcji. Inny chłopiec kilka dni temu utonął właśnie na takim pływaku. Ratował się w trakcie burzy i utonął. Starszy człowiek, prawdopodobnie nazywał się Son, płynął na małej dłubance, która się wywróciła na falach. Jedni mówią, że ciała leżą jeszcze w chatach, inni, że już pogrzebali w dżungli, sprawdzić trudno, bo wicher powalił drzewa na rzece i godzinna droga do wioski byłaby ryzykowna.
Siostry maja jeszcze dziesięcioro rodzeństwa. Dwudziestoośmioletnia Diwa musiała wcześnie opuścić szkołę, żeby opiekować się babką, z którą mieszka w chacie.
– Pamiętasz tego faceta z instrumentem z obozu? – To jej ojciec – mówi Bona
– Grał jej już na weselu?
– Jeszcze nie.
Lumphat przypomina miasto duchów. Pusto, martwo, woda zalała nawet bazar. Nie ma elektryczności. Nigdy nie było. Prąd wytwarzany jest przez generatory, na które nie każdy może sobie pozwolić. Dźwięk wściekle turkoczącego przy domu generatora jest oznaką majętności. Inni kombinują – kupują tańsze ładowarki, w których ładują raz na tydzień baterie podpinając się pod generator sąsiadów. Miasto wieczorem, jak niemal całą Kambodżę, ogarnia lepka ciemność.
Miasteczko, jak cała prowincja Rattanakiri, jest chyba najbardziej fatalnie położonym miejscem w regionie. Tajfuny znad Pacyfiku są tu jeszcze silne. W czasach wojny wietnamskiej przez okolice przechodził legendarny Szlak Ho Szi Minha, którym transportowano broń i zaopatrzenie dla komunistycznej armii Wietnamu, bez litości bombardowany przez Amerykanów. Zaraz po tym rozpoczęła się wojna w Kambodży, znów naloty Amerykanów, a od 1975 r. niewyobrażalny terror Czerwonych Khmerów.
Każdy powyżej czterdziestki, pięćdziesiątki musiał to przeżyć. Na głównej ulicy zaczepiamy rybaka z siecią pełną ryb. Miał szczęście. Jego dom stoi na wysokich palach, więc woda nie zalała pomieszczeń. Pracuje w komórce ministerstwa edukacji, co daje mu 45 dolarów miesięcznie. Pafsopanera generalnie chodzi na ryby, gdy jego rodzina cierpi głód. Łowi wszędzie – w rzece, w jeziorach, ale dziś łowił w dziurach po bombach. Kiedy Amerykanie bombardowali Lumphat był małym dzieckiem. Rodzice wybudowali schrony nad rzeką i kiedy leciały samoloty Pafsopanera, dawał nura pod ziemię. Gdy niebo ucichło, wychodziło się znów bawić na podwórko. Zostało po tym tyle dziur, że ryb ci pod dostatkiem. Trzeba się rozebrać, wejść po pas do wody i wypatrywać. Dobry rybak wie, kiedy zarzucić sieć, ba, dobry rybak złapie ręką parę rybek albo wyciągnie z dziury w skarpie wodnego węża, choć z tymi ostatnimi bywa problem, bo śliski i jak się zaprze, nie wyciągniesz. Nie jest powiedziane, że w porze suchej w dziurach po bombach się nie łowi. Grzebie się wtedy patykiem w mule i po ziemią zawsze znajdzie się parę rybek.
W centrum miasteczka mieści się urząd naczelnika, pokój wystrojony w narodowe czerwono – granatowe barwy, na ścianie wisi skóra z tygrysa.
Kong Srun, naczelnik odpala papierosa i od razu wyjaśnia, że z tą ziemią to nie jest taka prosta sprawa. Pracował przedtem w urzędzie podatkowym, więc wie, co mówi. Ludzie stracili pieniądze, więc dla nich każdy urzędnik jest skorumpowany. Owszem, obiecano im ziemię, ale tamten naczelnik zginął, więc co zrobić? Wziął pieniądze, tymczasem ziemię, która faktycznie należała wcześniej do państwa, wykupili prywatni rolnicy. Ogrodzili je płotami i mamy sytuację patową. Bo w Kambodży nie ma jeszcze powszechnego katastru, jest chaos. Naczelnik dostał od nadrzędnych władz plan przeniesienia całego miasta (nawet z urzędem!) w inny rejon. Kiedy, teraz? Kiedy na głowie tajfun?
Tajfun przychodzi regularnie co roku. W tym roku wtargnął 25 sierpnia. Poziom wody podniósł się do 13,8 m. Odpuścił, jak zwykle. 29 września uderzył po raz drugi, jak nigdy. Poziom wody skoczył do 14,2 m. Naczelnik ostrzegł ludzi na czas. System ostrzegawczy wygląda tak: robi się niedobrze, naczelnik jedzie do Ban Lung, składa raport, dostaje pozwolenie przełożonych na ewakuację ludzi.
Oglądam świat po tajfunie zupełnie różny od pokazywanego na dramatycznych zdjęciach na pierwszych stronach gazet i na szklanych ekranach. Tajfun tajfunem, ale życie płynie dalej, nie ma co biadolić. Jest jak jest, są inne sprawy.
Część trzecia – tutaj.