Zadzwonili znajomi z pytaniem, czy nie chciałabym się z nimi wybrać na Festiwal Czereśni, który odbywa się jak co roku w wiosce Beleben, nieopodal Izmiru. Nie zastanawiałam się długo. Pozbierałam się tak szybko jak mogłam i pojechaliśmy w piątkę na Festiwal. Nie spodziewałam się wiele po takiej imprezie, ale muszę przyznać, że byłam mile zaskoczona, może za wyjątkiem występów estradowych i organizacji przepływu mas.
Turecki chaos!
Nie do opisania był ruch uliczny, jaki zapanował na jednej głównej, a zarazem wąskiej ulicy. Kierowcy samochodów z dwupasmowej drogi, usiłowali zrobić czteropasmową, a do tego desperaci parkowali na poboczu.
Inni parkowali na polach rolników… byle w cieniu… A inni mało nie pobili stawiającej im opór Żandarmerii, która była odpowiedzialna za ruch i porządek. Żandarmeria to wojskowa jednostka prewencji, tu w Turcji stojąca w hierarchii wyżej niż Policja. Niestety miałam wrażenie, że raczej kierowcy tam rządzą, a nie żandarmi.
Udało się nam „cudem” zaparkować samochód gdzieś na poboczu, wciskając go między dwa inne już tam stojące. Wygramoliliśmy się z niego i udaliśmy na wcale nie krótki spacer. Spacer był trochę uciążliwy, gdyż odbywał się w prawie 36-stopniowym upale.
Weszliśmy w wąska uliczkę zastawioną straganami, uginającymi się od kolorowych owoców i warzyw, ale przede wszystkim „gwiazd” numer 1. Festiwalu Czereśni.
Przystąpiłam do robienia zdjęć, by mieć się czym pochwalić potem na blogu. Wszyscy wieśniacy mieli mnie za turystkę z Europy… Uśmiechali się miło do mnie i kiwali przyzwalająco głowami, gdy pytałam, czy pozwolą się sfotografować.
Niektórzy sprzedawcy Kokoreç (flaki jagnięce z grilla) czy Midye (muli) śmiali się i mówili, że jak te zdjęcia pokażę w internecie to ich nikt do UE nie będzie chciał… Po czym dodawali, że i tak ich tam nie chcą. A wieś turecka (tu na zachodzie) jest tak „do przodu”, że prawie w każdym domu znajduje się komputer z internetem.
Co mnie urzekło?
Wszystkie owoce, które rolnicy przywieźli były „prosto z drzewa”. Każdy prezentował coś, w czym się specjalizuje. Można było nie tylko kupić u nich produkty rolne, ale też tradycyjne potrawy. Nie zabrakło także kebabu, czy ryżu z ciecierzycą i mięsem kurczaka. Był tez Yayik ayran. To ayran (pitny jogurt naturalny z odrobiną soli), robiony tradycyjną metodą plemion Yürük – w worku z juty, zawieszonym między czterema palami, w którym się go ubija drewnianym kijem. Mmhhh ten smak…. Nie można go porównać z ayranem z fabryki.
Nie zabrakło i rękodzieła kobiet z Izby Gospodyń Wiejskich. Można było kupić sobie coś naprawdę fajnego. Malowane różnymi technikami drewniane wazony, skrzynki, wyszywanki i koronki robione specjalną techniką igłową (są tak cieniutkie, że sprawiają wrażenie mgiełki).
Podążaliśmy zatłoczoną uliczką między straganami na centralny plac Beleben, gdzie była ustawiona scena, z której dochodził już nas rzewny śpiew jednej z tak zwanych artystek. Cóż, urząd miasta nie zaprosiłby artystów z prawdziwego zdarzenia na tak kameralną imprezę. Za duże koszty.
Muzyka, jaką grano i śpiewano to ballady tureckie. Nie należy mylić ballad z arabeską, czyli czymś na kształt naszego disco polo i stylu „umpa umpa”. Tego nie może słuchać człowiek z uchem wrażliwym na dźwięki. Jeżeli chodzi o mnie, to unikam słuchania arabeski, żeby sobie nie popsuć dnia. Oczywiście bez takiej muzyki żadna impreza nie byłaby jednak imprezą.
Są gusta i guściki i jak zwykli mówić Turcy „zevkler ve renkler tartışamaz” (nie dyskutuje się na temat gustów i kolorów). Ja staram się powstrzymywać od komentarzy.
Tyle mojej relacji z Festiwalu Czereśni.
www.turcjawmoichoczach.blogspot.com