Pierwszy raz przybyłem do Katmandu ponad 35 lat temu, w 1973 roku, drogą lądową znaną jako Trakt Hipisów. Jak większość podobnych nazw, również i ta nie trzyma się kupy. „Traktu” nie pokonywano pieszo, ale za pomocą kombinacji pociągów i autobusów ze Stambułu do Katmandu, za 30 dolców.
No i większość z nas nie uważała siebie za hipisów, chociaż ja sam mógłbym uchodzić za takiego. Na głowie meksykański kapelusz huaraches, na grzbiecie marokańska dżelaba (długa wełniana szata z kapturem – coś w stylu Gwiezdnych Wojen i Obiwan Kenobiego), na nosie malutkie lennonki, a całość dopełniały długie włosy do ramion. Aczkolwiek miałem wtedy 25 lat, ludzie zawsze mówili mi, że nie wyglądam tak staro, więc wyobraźcie sobie małego chudzielca, 60 kilo, kiedy zaczynałem podróż i 50 kilo pół roku później, kiedy wracałem. W rzeczywistości większość podróżników, których spotkałem na szlaku, było jak ja – podróżnicze szczury jadące stopem z Europy, ze wzrokiem utkwionym w daleki horyzont.
Pierwszym odcinkiem traktu (stop przez Europę się nie liczy) był pociąg ze Stambułu do Teheranu i dalej do Maszhadu na granicy afgańskiej. Wówczas bezpieczeństwo tureckich pociągów pozostawiało wiele do życzenia i mimo barykadowania się w przedziale, złodzieje zdołali ukraść paszport i czeki podróżne pewnego Irlandczyka, rozcięli mu dżinsy i dostali się do pasa z pieniędzmi. Na szczęście spałem na podłodze zawinięty w dżelabę, co wyglądało jak spory worek kartofli. To mi się upiekło.
Nie było wtedy przewodników Lonely Planet i posługiwaliśmy się rodzajem newslettera, sporządzonego przez BIT, brytyjską komunę, która wydrukowała kilka stron porad innych podróżników – wszystko w różowej okładce.
W Afganistanie, gdzie nie było kolei, podróżowaliśmy szalonymi afgańskimi autobusami – pomalowanymi w iście barokowym stylu, na jaki nie wpadłby żaden hippis, z lusterkami i świecidełkami zwisającymi tu i ówdzie, z imieniem Boga na przedniej szybie. Nużącą, całodzienną podróż ożywiały postoje, na których, w środku pustkowia, pojawiali się sprzedawcy melonów i zawsze tu obecnych karpooz (tak nazywano arbuzy na całej drodze między Turcją i Nepalem). Słodkawo-lepki zapach z rozrzuconych wszędzie pozostałości arbuzów zapamiętałem najlepiej z całej podróży.
W tamtych czasach restauracja „U Siggiego” w Kabulu była tym, czym „U Rickiego” w Casablance. Prowadzona przez niemieckich ekspatów, sławna z wiedeńskiego sznycla i wielkiej szachownicy pośrodku ogrodu. Wkrótce Stany obróciły ten kraj w perzynę, najpierw wysyłając broń „partyzantom” (jako, że strzelali do Rosjan), teraz bombardując wioski, w desperackiej próbie pozbycia się tych samych ludzi, określanych obecnie mianem „terrorystów”. No cóż… ciekawe, czy stary Siggy przetrwał całe zamieszanie.
Po przekroczeniu przełęczy Khyber, wiodącej do Pakistanu, „trakt” znów wchodził na szyny. Pamiętam jak w Lahore, siedząc okrakiem na wielkim dziale Zamzamah naprzeciwko Magicznego Pałacu, byłem podekscytowany widokiem Great Road, która rozciągała się pode mną. Nigdy nie czułem aż tak wyraźnie, że żyję.