Będzie tu o mnie, biednej sierocie zagubionej w wielkiej Azji. Jak wiadomo kobieta to stworzenie delikatne, niezbyt silne, lubiące czystość i zasadniczo nad wyraz dbające o siebie, a do tego naiwne i ufne. Gorszej mieszanki cech dla podróżnika nie można sobie wyobrazić, ale co zrobić jak się takim upośledzonym urodziło? Trzeba zacisnąć zęby i jakoś sobie radzić.
Docierają do mnie głosy, że nie ma we mnie typowo polskiej natury: nie uskarżam się, nie użalam, nie opisuję jak mi tu źle i jak cierpię, przez co nikt nie może z satysfakcją powiedzieć: I po co było się tam pchać? Nie lepiej było siedzieć w domu? Masz czegoś chciała. Jednocześnie ciesząc się, że wcale nie jest mi tak dobrze i nie leżę sobie brzuchem do góry na tropikalnych plażach, kiedy oni w zimnie i deszczu żyją codziennością pracy, szkoły czy rodziny.
W związku z tym specjalny tekst na wyraźne zamówienie. Ale niech was nie zwiedzie, to co tu przeczytacie o chorobach, karaluchach, natrętnych naganiaczach, szalonych kierowcach, ulewach i katastrofach bo tak naprawdę to właśnie między innymi za to uwielbiam podróżowanie (jakkolwiek masochistyczne się wam to nie wyda).
Warunki atmosferyczne
Wyobraźcie sobie, że jest 30-35 stopni ciepła, a wilgotność powietrza oscyluje w okolicach 100%. Nie robicie nic a pot z was spływa. Ubrania jak i włosy lepią się do ciała. Unoszący się w powietrzu kurz pokrywa wasze ciało szarą mazią. W tych jakże sprzyjających warunkach musicie chodzić, zwiedzać, odkrywać, zachwycać się wszystkim, fotografować i z uśmiechem na ustach po raz miliardowy odpowiadać „Hello. Nie, dziękuję nie chcę taksówki. Jestem z Polski. Tak, Lech Wałęsa nadal żyje. Lato nie jest już gwiazdą piłki nożnej”. O ile chodzicie sobie radośnie po wcześniejszym znalezieniu noclegu, to jeszcze da się to znieść. Gdy jednak dodacie do tego 25kg plecaka, nastawienie do otaczającej rzeczywistości zmienia się drastycznie (wprost proporcjonalnie do ilości wylanego potu). Dodajmy w tym miejscu, że będąc kobietą taka waga plecaka stanowi połowę waszej własnej wagi. I tu właśnie przydałyby się ciut większe mięśnie i dużo większa siła (ale komu by się chciało biegać na siłownię przed wyjazdem… przecież tam można się spocić).
Łazienka
Po takim przyjemnym spacerku trafiacie do budynku szumnie nazywanego hotelem. Zrzucacie plecak oraz ubranie i nie zważając na uciekające z pod waszych stóp czterocentymetrowe karaluchy, czy mrówcze autostrady, biegniecie do łazienki. Tu dopiero rozpoczyna się przygoda i prawdziwy survival.
Azjatycka łazienka to w zasadzie rzeczywistość wymykająca się z granic naszej, kobiecej estetyki i poczucia higieny. Brudne ściany pokryte zaciekami, pod sufitem pięknie rozwijające się plantacje grzybów oraz najróżniejsze gatunki owadów i pajęczaków. Podłoga niby we flizach, ale jakiego są one koloru to już trudno określić, ponieważ pokrywa je gruba warstwa czarnego pyłu. Całość ma powierzchnię 1,5 metra kwadratowego. W popłochu rozglądacie się w poszukiwaniu wanny albo chociaż brodzika. Nadaremnie. W łazience znajduje się toaleta w stylu rosyjskim (czyli sposób na narciarza) oraz duży pojemnik z wodą. Jak wiadomo taka toaleta ma wiele zalet i jedną podstawową wadę. Nie ma w niej spłuczki w związku z czym korzystamy z poręcznego plastikowego rondelka. Jako kobiecie w tym momencie przewracają się wam wszystkie wnętrzności. Myśl o brudzie na waszych rękach (dodajmy i podkreślmy: w Azji tylko turyści korzystają z papieru toaletowego!) powoduje odrazę. Z tym większą determinacją szukacie możliwości umycia się. Najczęściej okazuje się, że nie ma ani wanny ani prysznica. Za to na wysokości 50-100 centymetrów nad podłogą jest mały kranik. Niby nic wielkiego ale i tak czujecie się zbawieni. Spragnieni czystości od razu odkręcacie kranik na maksa. I nagle bryzga totalnie lodowata woda. Choć w Azji byłam już kilka razy i trochę państw zwiedziłam to nigdy nie pojmę tego fenomenu. Jak oni to robią, że przy takich temperaturach posiadają tylko zimną wodę? Ale z drugiej strony spróbujcie znaleźć zimną butelkowaną wodę, kiedy jesteście spragnieni, na przykład podczas spaceru po mieści. Nawet z lodówki jest po prostu mniej gorąca, ale do chłodnej jej daleko.
W tych wspaniałych warunkach i na ogromnej przestrzeni jaką macie do dyspozycji, musicie się umyć. Jak nie chcecie odstraszać innych, to przydałoby się też ogolić chociaż nogi. Gdy po akrobatycznej gimnastyce macie to już z głowy, przychodzi czas na umycie włosów. Tu przypomnę, że kranik jest na wysokości waszych kolan, czasami ud. I po co mi te kręcone włosy do połowy pleców?! Sklejone potem i wymieszane z kurzem stają się dredami, których nijak nie da się rozdzielić. Myć więc trzeba je praktycznie codziennie.
Jedyne rozwiązanie problemów to zakup dużego metalowego kubka i grzałka, prawie na siłę wciśnięta przed wyjazdem przez zapobiegliwego tatę. Tym o to sposobem mamy już ciepłą wodę. Trzeba ją jedynie odpowiednio i z rozsądkiem dozować. Okazuje się, że w dwóch kubkach spokojnie można się umyć, a w kolejnych dwóch wymyć włosy. Tak o to dbamy o światowe zużycie wody, przez co jesteśmy nie tylko czystymi kobietami podróżującymi, ale i kobietami ekologicznie trendy.
Oczywiście nie zawsze jest tak drastycznie i czasami ze ściany wystaje prysznic. Cała reszta pozostaje jednak bez zmian.
Kobiece sprawy
Teraz wyobraźcie sobie, że będąc kobietą w tych przyjaznych warunkach, macie okres. Uwierzcie mi, jeśli tego nie przeżyliście, to nie jesteście sobie w stanie nawet w najmniejszym stopniu wyobrazić, co to znaczy. Ponieważ moimi czytelnikami są osoby młode oraz mężczyźni, którzy jak wiadomo mdleją na widok krwi, oszczędzę szczegółów. Wychowania na horrorach Grahama Mastertona, opis ten mógłby być zbyt drastyczny dla osób o słabych nerwach. Po drugie musiałabym użyć dużej ilości słów powszechnie uznawanych za niekulturalne, nieeleganckie i wulgarne. A jak wiadomo kobiety takich słów nie używają nawet gdy podróżują.
A teraz oczekuję na pomnik, który mi się należy za to, że sobie z tym wszystkim radzę i nawet nie krzyczę pod lodowatą wodą.