Zamiast wstępu przytoczę definicję wolontariatu: wolontariat (łac. voluntarius – dobrowolny) to dobrowolna, bezpłatna, świadoma praca na rzecz innych lub całego społeczeństwa, wykraczająca poza związki rodzinno-koleżeńsko-przyjacielskie. Wolontariusz to osoba pracująca dobrowolnie i świadomie oraz bez wynagrodzenia, angażująca się w pracę na rzecz osób, organizacji pozarządowych, a także rozmaitych instytucji działających w różnych obszarach społecznych. Wśród wielu motywacji, kierującymi wolontariuszami, do najczęściej wymienianych należą: chęć zrobienia czegoś dobrego, potrzeba kontaktu z ludźmi, chęć bycia potrzebnym.
Z okazji Międzynarodowego Dnia Wolontariatu, który obchodzony jest 5 grudnia każdego roku, przejrzałam dzienniki internetowe w Państwie Środka. Miałam nadzieję, że tak liczne społeczeństwo, z ogromnymi potrzebami, zostanie jakoś zachęcone do pracy na rzecz potrzebujących członków tegoż. Próżne nadzieje. Nie powinnam być zdziwiona, bo stale mam w pamięci rozmowę z pewnym, na ówczas 17-letnim chłopakiem, którą odbyłam w jednej z bogatszych szkół chińskiej prowincji Fujian, gdzie zachęcałam do zbiórki pieniędzy na pomoc ofiarom trzęsienia ziemi w Syczuanie (w maju 2008 roku). Powiedział, że nie da nawet yuana (czyli chińskiej złotówki), bo on nie ma rodziny w rejonie dotkniętym katstrofą.
Na stronie internetowej jednego z uniwersytetów trafiłam natomiast na ciekawą relację wydarzenia zorganizowanego w ramach obchodów dnia wolontariusza. W celu promowania „poświęcenia, przyjaźni, wzajemnej pomocy i postępu, a także międzynarodowego ducha młodych wolontariuszy” oraz „niesienia promyków słońca do małych wiosek”, zespół wolontariuszy z uniwersytetu zaprosił nauczyciela z Instytutu Języków Obcych do wiejskiej szkoły podstawowej na lekcję języka angielskiego. Tematem działalności wolontariackiej było: „Ogrzejmy zimę naszym wewnętrznym ciepłem”. Impreza miała dać dzieciom szansę obcowania z native speakerem i w atmosferze entuzjazmu zachęcić do nauki języka angielskiego, a studentom pozwolić na „tworzenie głębokiej przyjaźni i poczuć radość z wolontariatu”.
Pod artykułem zamieszczono zdjęcia, na jednym z nich rozpoznałam kolegę. Zadzwoniłam, aby dopytać o szczegóły wydarzenia. Anglik, nazwijmy go Kevin, na wspomnienie akcji roześmiał się gorzko. Kevin jest wyjątkowo sympatycznym facetem, więc wszyscy go lubią, a studenci zapraszają na wspólne posiłki, wycieczki, nawet do domów na święta. Choć jest już kilka lat w Chinach, to ciągle daje się nabrać na stare sztuczki. Studenci zadzwonili do niego na dzień przed wydarzeniem, zapraszając, by do nich dołączył „jako duchowa podpora”. Następnego dnia w drodze do szkoły dowiedział się, że to ON ma prowadzić lekcję i organizować czas czterdziestu uczniom przez około dwie godziny. Jako doświadczony nauczyciel poradził sobie z zadaniem, ale pozostał niesmak. Studenci, którzy mieli „poczuć radość z wolontariatu” nie robili nic poza patrzeniem na jego pracę. Co więcej, w drodze powrotnej narzekali, że są zmarznięci i zmęczeni. Kevin odpowiedział, że gdyby włączyli się w pracę, która była zabawą, milej spędziliby czas.
Zapytałam grupę młodych Chińczyków co sądzą o wolontariacie. Na początek usłyszałam utarte formułki o ważności tegoż. Kilka zdań później, że wolontariat jest zajęciem nudnym, stratą czasu i w ogóle nie dla nich. Na 60 zapytanych, tylko dwójka udziela się społecznie w miejskim domu dla osób starszych, reszta woli ogląć filmy i grać w gry komputerowe. Jedna z dziewczyn powiedziała, że wolontariat to po chińsku 12:5 (w transkrypcji pinyin „you er wu” brzmiące jak „ni ai wo”) czyli „Ty kochasz mnie”. Z naciskiem na TY oczywiście. To dla mnie kwintesencja chińskiego podejścia do wolontariatu.
(Imiona bohaterów i nazwy miejsc zostały zmienione)
Dorota Jasik
Liaocheng, Prowincja Szandong, Chiny