„Nigdy nie spóźniaj się na obiad,
pal hawajskie cygara
i pij ormiańskie koniaki.”
-Winston Churchill-
Słowa wielkiego męża stanu pobrzmiewały nam w głowach, kiedy stanęliśmy u wrót erewańskiej fabryki brandy – słynnej na całym świecie z produkcji doskonałych koniaków. To tutaj, u samych źródeł stworzenia, postanowiliśmy zweryfikować zasłyszane mądrości.
Było niemiłosiernie gorąco. Natura, jakby wyczuwając nasz żar wiedzy, harmonijnie przyłączyła się do nauki prawd objawionych. Zaczęliśmy bardzo poważnie, od kwantowej teorii materii. Powietrze to jednocześnie stało, to falowało. Czasami nawet pojękując, przeciskało się pomiędzy monumentalnymi gmaszyskami miasta i drwiło z geniuszu sowieckich planistów. Nam po prostu – grało na nerwach.
Mieliśmy dość. Ukryliśmy się w wielkim, wykładanym marmurem, hallu powitalnym XIX-wiecznej fabryki. Zbudowano ją na miejscu dawnej twierdzy Paszy Fahrada, służącej wielu perskim chanom za centrum kulturalne i gospodarcze regionu. Forteca, wraz z przylegającymi meczetami i spichrzami, uległa jednak zupełnemu zniszczeniu w wyniku wielkiego trzęsienia ziemi w 1853 roku. Zostały po niej tajemnicze piwnice i kilometry podziemnych korytarzy.
-Zanim jednak zejdziemy na dół. -Przemówiła do nas czarująca pani przewodnik. – Zwiedzimy patio centralne i muzeum koniaku.
– Historia tego miejsca odzwierciedla burzliwe dzieje samej Armenii i charakter jej mieszkańców. – Ciągnęła wywód. – Ormianie, wiecznie uciskani i ciemiężeni przez swych sąsiadów szukali samorealizacji w handlu i przemyśle. Mieli do tego prawdziwą smykałkę. Nie dziwi zatem, że kiedy po tragicznej katastrofie, erewańska twierdza trafiła na licytację, wykupił ją za bezcen, miejscowy przedsiębiorca – Nerses Tairyan. Wkrótce też, na dziedzińcu perskich władców stanęła rasowa wytwórnia win. Nerses postanowił sprowadzić najlepszych specjalistów z branży, a dzięki wizjonerskiemu podejściu i dbaniu o najmniejsze detale, jego fabryka stała się wkrótce szóstym graczem na światowym rynku koniaku.
Zasłuchani w opowieść, obserwowaliśmy wewnętrzne patio. Wszędzie czuło się ducha perfekcjonizmu. Panował idealny porządek i nienaturalna cisza. Zgiełk miasta zniknął gdzieś niezauważalnie.
– Czuję się jak w świątyni , wyszeptał mój kolega Rafał. Przewodniczka odbierając bezbłędnie nastrój chwili, bez słowa skierowała nas do muzeum. Tam, pomiędzy jednym a drugim oglądanym eksponatem, usłyszeliśmy sakramentalne pytanie:
– Wiecie skąd w ogóle pochodzi wino? Nie odpowiedziałem, choć język mnie świerzbił. W tym kraju, to pytanie wręcz polityczne. Ormiańska legenda mówi, że ludzkość po raz pierwszy skosztowała boskiego trunku z rąk biblijnego Noe, stąpającego z góry Ararat, gdzie osiadła Arka. Dla Ormian, Ararat – monumentalny pięciotysięcznik, wyrastający jakby z samych trzewi Wyżyny Kurdyjskiej, to święta góra. U jego stóp położona jest dolina Araratu, miejsce narodzin wina. Jej swoisty mikroklimat, z 300 dniami słonecznymi w roku, różnorodność występujących tu gatunków gleby (ponad 30 rodzajów), połączone z kunsztem miejscowej ludności, natchnionej przez samego patriarchę, dały niezwykły rezultat.
Voskehat, Garan Dmak, Rkatsiteli, Mskhali, Kangun, to nazwy lokalnych szczepów winorośli. Występują one jedynie w dolinie Araratu . Są prawdziwym darem miłości tego urzekającego pięknem i surowością regionu. Przesadzane w inne miejsca, nigdy nie zapuszczają korzeni, a jeśli nawet, to nie dają oczekiwanych owoców. Do dziś praktycznie nie ewoluowały, konserwując w sobie starożytną glorię. Ostatnie wykopaliska z Arin-Berd, Karmir-Blur, Teyshebani i Elar-Darani pokazują, że już kilka tysięcy lat temu, przodkowie dzisiejszych Ormian posiadali wyszukaną kulturę uprawy winogron. Późniejszy greccy historycy tacy jak Herodot, czy Ksenofon niejednokrotnie podkreślali, że Armenia od dawna eksportowała do okolicznych państw, doskonałej jakości wina. Produkowane w cieniu wielkiej góry, przynosiły sławę i bogactwo miejscowym winiarzom. Ci zaś, w podzięce i szacunku dla Araratu, najlepszym swym wyrobom, nadawali imię mitycznego szczytu. Co ciekawe, sama nazwa Ararat oznacza kogoś nobliwego, odważnego, rodem z wyższego świata. Przedrostek „ar” albo „air”, we wszystkich językach indoeuropejskich, czy też semickich, oznacza praktycznie to samo. Ararat, to zatem dziedzictwo najstarszych kultur, pierwotne przesłanie doskonałości i uczciwości. My, w ormiańskich koniakach bez trudu to odkryliśmy.
– Panowie pozwolą, że zajdziemy do piwnic – głos pani przewodnik, przywrócił nas do rzeczywistości. Zjechaliśmy na 4 poziom starodawną windą. Tą samą, którą używano tu jeszcze w XIX wieku. Przywitał nas przyjemny chłód.
Wszędzie jak okiem sięgnąć, stały rzędy wielkich dębowych beczek. Trafiliśmy do sedna tajemnicy. To właśnie bowiem dębowe drewno, nadaje ormiańskim destylatom ostateczną formę i treść.
Jak pisał mistrz Kapuściński: cały sekret koniaku ukryty jest w słojach dębowych. Dąb rośnie i gromadzi w sobie słońce. Słońce osiada w słojach niczym bursztyn na dnie morza. To długi proces, trwający dziesiątki lat. Z młodego dębczaka nie ma mowy o dobrym koniaku. Dąb rośnie i pęcznieje, jego drewno nabiera mocy, barwy i zapachu. Nie każdy dąb da dobry koniak. Najlepszy koniak dają stare, samotne dęby, które rosły w zacisznym miejscu na suchym gruncie. takie dęby są wygrzane w słońcu. W takim dębie jest tyle słońca, co miodu w plastrze Do tych beczek wlewa się winogronowy spirytus. Beczkę kładzie się na stojak i tak się ją zostawia. Nic więcej nie trzeba robić, trzeba czekać. Na wszystko przyjdzie czas.
– My produkujemy beczki z dębu kaukaskiego, pozyskiwanego wyłącznie na terenie Armenii. – Dorzuciła fachowo, oprowadzająca nas Ormianka. -Jego ciasne, różowe słoje nadają naszym koniakom charakterystycznych nut wanilii, czekolady i suszonych owoców. – No, ale nie wyprzedzajmy faktów. Sami najpierw pobróbujcie. Co powiecie na rocznik rewolucyjny 1917? Dużo się wtedy działo, nieprawdaż? Oniemieliśmy. Car, bolszewicy, Polska wciąż pod zaborami…Historia spływała nam po gardłach…
Panowie redaktorzy…jeśli Churchill palił „hawajskie” cygara to Stalin musiał grać na ukulele ;p