Poproszony o niniejszą relację z pobytu w Dżakarcie stanąłem przed nie lada problemem. Po dwóch tygodniach w stolicy Indonezji dysponowałem jedynie bardzo wyrywkowymi spostrzeżeniami. Na miejsce dotarłem ze szczątkową wiedzą, zarówno o samym mieście, jak i historii tego kraju. Będąc w podróży służbowej większość czasu spędziłem w hotelu i pomieszczeniach biurowych, a ulice oglądałem najczęściej z okien taksówek. Dlatego też ten tekst nie będzie dobrym przewodnikiem, czy rzetelnym sprawozdaniem z życia miasta. To raczej zapis obrazów, skojarzeń i odczuć, jakie pozostały mi z tej wyprawy.
Pierwsze co dosłownie uderzyło mnie po przylocie, to klimat. Przedsmak upału czułem już w trakcie międzylądowania w Singapurze, jednak nie miało to żadnego porównania z tym, co spadło na mnie po wyjściu z lotniska w Dżakarcie. Była godzina 18:00, co tutaj oznaczało późny wieczór. Mimo zapadającego zmroku było bardzo gorąco, jednak to nie sama temperatura dawała się we znaki. Znacznie gorsza była wilgoć, przez którą rozgrzane powietrze stawało się ciężkie, gęste i niemalże lepkie. Początkowo każdy wdech po prostu wlewał mi się do płuc. Co więcej, dookoła unosił się słodki, nieco duszący zapach, przywodzący na myśl kadzidełka. Ten aromat miał mi towarzyszyć przez cały mój pobyt, szybko bowiem przekonałem się, że pochodził z miejscowych papierosów, nazywanych „kretek”. Dodawane do nich kawałki goździków sprawiają, że ich dym pachnie całkiem przyjemnie, aczkolwiek w połączeniu z wilgotnym powietrzem stanowił dla mnie z początku duszącą mieszankę.
W drodze z lotniska wypytuję kierowcę o Dżakartę. Najpierw jednak muszę odpowiedzieć na jego pytanie, ilu ludzi mieszka w Polsce. Słysząc liczbę uśmiecha się tylko i rewanżuje informacją, że w samej Dżakarcie żyje 12 milionów osób (Wikipedia mówi o 9,5 miliona), a ile w obrębie obszaru metropolitalnego – trudno dokładnie zliczyć, bo każdego roku setki tysięcy ludzi przyjeżdża tu z innych wysp, w poszukiwaniu pracy. Łatwo domyśleć się, co tak duży napływ ludności oznacza dla miasta. Pierwszym rzucającym się w oczy skutkiem owej migracji jest tłok na drogach.
Ruch uliczny
Ulice, opisuje kierowca, są zazwyczaj niebywale zatłoczone. Teraz na szczęście ruch jest mniejszy, ponieważ jest sobota. W sobotę ludzie wyjeżdżają za miasto, tłumaczy przeciskając się między sznurem aut pędzących po trzypasmowej jezdni. Za każdym razem przymierzając się do jakiegoś manewru trąbi, jednak dźwięk zlewa się z odgłosami innych klaksonów. W miarę zbliżania się do centrum w tę kakofonię włączają się niezliczone ilości motorów. Ruch gęstnieje. Między ciężarówki wciskają się samochody osobowe, przed nimi próbują zdążyć motory. Ci z lewego pasa wciskają się na prawy, jadący prawym pchają się na lewy. Ktoś próbuje prześlizgnąć się bokiem. Za nim już pędzą naśladowcy. Wszyscy trąbią. Jeden pas blokuje człowiek ciągnący swój wózek – stragan na dwóch kołach i przenośną restaurację w jednym. Dla części samochodów ruch na chwile ustaje. Wykorzystują to handlarze, natychmiast wpadający na drogę, oferując wodę, przekąski i owoce. Tymczasem wózek z jedzeniem skręca w boczną uliczkę. Samochody ruszają, motocykliści wciskają się widząc każdą przerwę między autami. Każdy trąbi na każdego.
Kiedy później decyduję się na pieszą wycieczkę poznaję jeszcze jedną stronę tego drogowego chaosu. Przejście przez ulicę graniczy bowiem z cudem. Jeśli nie spotka się kładki biegnącej nad jezdnią, można mieć problem z przedostaniem się na drugą stronę. Przejścia dla pieszych nie istnieją. Miejscowi co prawda radzą sobie wyśmienicie, wchodząc beztrosko na jezdnie, podnosząc tylko do góry otwartą dłoń. Ja jednak do końca mojego pobytu nie potrafię znaleźć w sobie dość odwagi i raczej staram się przeczekać aż ruch zmaleje na tyle, że będę w stanie w miarę bezpiecznie przebiec przez jezdnię. W niektórych miejscach można tak czekać kilkanaście minut. Inna sprawa, że nawet małe dystanse pokonuje się tutaj na motorach. Miejscowi pytani o odległość często nie potrafią jej określić inaczej niż podając czas dojazdu. Zazwyczaj zresztą proponują przy tym podwózkę, pokazując dłonią gest dodawania gazu w motorze.
Inną rzeczą, która rzuca się w oczy z poziomu ulicy są niesłychane kontrasty. Przy tej samej drodze, nieopodal czterogwiazdkowego hotelu, można znaleźć rozpadające się domy. Klucząc mniejszymi uliczkami napotyka się okazałe wille, kawałek dalej mijając prowizorki postawione z desek, kryte eternitem, którego miejscowe braki wypełnione są kawałkami dachówki, blachy, a nawet folii. Równolegle do ruchliwej ulicy, gdzie po gładkiej powierzchni sunie sznur samochodów, biegnie pełna dziur, miejscami zapadnięta droga, przy której wieczorami stoją prostytutki. Wychodząc z siedmiopoziomowego centrum handlowego, pełnego ekskluzywnych marek trafia się wprost na sznur budek przywodzących na myśl to, co jeszcze niedawno można było spotkać w okolicach Stadionu Dziesięciolecia. Wszystko to obok siebie, ramię w ramię, ściana w ścianę, ulica przy ulicy. Wymowna jest również panorama miasta. Z niskiej, płożącej się po horyzont zabudowy, wystrzelają pojedyncze wieżowce. W niektórych miejscach zbijają się w grupy, wypierając prowizoryczne zabudowania. W centrum idzie im na tyle dobrze, że stworzyły tak zwany Złoty Trójkąt – biznesową dzielnicę biurowców, luksusowych hoteli i ekskluzywnych centrów handlowych. Poza nią dominują jednak jedno-, góra dwupiętrowe budynki. Układ ulic, nie licząc głównych arterii, bywa chaotyczny i najwyraźniej sprawia problemy nawet miejscowym. Kierowcy taksówek niejednokrotnie mylili drogę. Na stosunkowo prostej i krótkiej trasie niektórzy potrafili całkiem się pogubić. Zatrzymywali się więc co kilka ulic, prosząc o pomoc przechodniów oraz kierowców bajajów, czyli zmotoryzowanych riksz, indonezyjskiego wydania tuk-tuków. Kluczenie z premedytacją mogę z całą pewnością wykluczyć.
Miasto śmieci
Kiedy przemierzam te same ulice piechotą, jeszcze jedna rzecz przyciąga moją uwagę. Śmieci. Są na każdym kroku. Siadam pod narodowym pomnikiem Indonezji, nazywanym Monas (od indonezyjskiego Monumen Nasional). To wysoka wieża w centrum Dżakarty, mająca kształt obelisku, zwieńczonego pozłacaną rzeźbą płomienia. Siedzący obok chłopak pokazuje na dziecko, dla zabawy zrzucające ze schodów plastikowe butelki po wodzie, poniewierające się wokoło. Śmieci są tutaj dużym problemem – mówi – Indonezyjczycy kiedy coś zjedzą lub wypiją, po prostu rzucają opakowanie obok siebie. Mnie najbardziej rzucają się w oczy te płynące rzekami i kanałami przecinającymi miasto. Suną powoli z prądem, w niektórych tylko miejscach zatrzymywane przez wyrastające z wody kratki. Tam szczelnie zasnuwają powierzchnie wody pstrokatą zasłoną plastikowych butelek, torebek i puszek. Gdzieniegdzie mniejsze odnogi tych kanałów płyną wprost pod chodnikami. Idąc po nich nie da się nie poczuć unoszącego się z nich odoru. Po prawdzie nie sposób nawet powiedzieć, czy są to jeszcze kanały wodne, czy już ściekowe. Tym bardziej, że w wielu domach odpływy kanalizacji wychodzą wprost do nich. Brzegi rzek i szerszych kanałów chronione są betonowymi ścianami, wystarczy jednak większy deszcz, by nie stanowiły one żadnej zapory. Miasto jest wtedy sparaliżowane jeszcze długie godziny po ustaniu opadów. Woda rozlewa się po ulicach, bryzgając z kanałów odpływowych na przynajmniej 2-3 metry w górę.
Natura generalnie nie sprzyja mieszkańcom Indonezji. Sam doświadczyłem jedynie kilku niegroźnych burz, jednak tylko w czasie mojego pobytu miały tu miejsce dwa trzęsienia ziemi (w pobliżu Padang i na Południowej Pagai, oba o sile ponad 7,5 w skali Richtera), w ślad za nimi w Sumatrę uderzyło tsunami, wskutek czego zginęło około 400 osób. Bodajże dwa dni później wybuch wulkanu Merapi, położonego 500 kilometrów na wschód od Dżakarty, pochłonął życie kilkudziesięciu osób. Sam na ulicy spotykam człowieka, który najpierw zapytawszy skąd pochodzę wskazał na siebie, powiedział nazwę swojej miejscowości i dodał tylko – 2004, tsunami, you know? I know, bo co więcej można powiedzieć?
Może dlatego nie przywiązuje się tu większej wagi do takich spraw, jak choćby renowacja zabytków. Weźmy Old Batavię, takie Stare Miasto, pozostałość holenderskiego kolonializmu, ale i niewątpliwa atrakcja turystyczna. Po prawdzie jedna z niewielu jakie może zaoferować Dżakarta. Otóż cała okolica popada w ruinę i tylko kilka budynków mieszczących muzea jest w przyzwoitym stanie. Ściany niektórych budowli kryją wyrastające z ich szczelin krzaki, dachy są albo dziurawe, albo całkiem zapadnięte. Czasami, jak w przypadku budynku Dasaad Musin Concern, z części pozostał już tylko sam szkielet ścian i niższych pięter. Ruina ta tym bardziej daje do myślenia, że ów zbudowany w 1857 roku budynek był ponoć jedynym spośród wszystkich znajdujących się w ówczesnym centrum miasta, który należał do indonezyjskiego przedsiębiorcy. Dziś czas obchodzi się z nim równie szorstko jak z większością kolonialnych zabudowań.
Swoją drogą w Starej Batawii sam mimowolnie zmieniam się w atrakcję turystyczną. Fotografują się ze mną pojedyncze osoby i całe wycieczki szkolne. Kiedy sugeruję jednej z grup wspólne zdjęcie, niechętnie godzą się, po czym mimo wszystko każda z osób nalega na fotografię we dwoje. Tym sposobem w pół godziny poznaję kilkadziesiąt osób, udzielając przy tym trzech wywiadów dla lotnych brygad licealistek realizujących w ten sposób, jak tłumaczą, projekt na zajęcia szkolne. Jestem fotografowany, przepytywany, nagrywany na komórki, kamery i dyktafony. Wzbudzam zaciekawienie starszych i wyraźne rozbawienie młodszych. Uciekam w kierunku nabrzeża, przy którym znajduje się Sunda Kelapa, stary port, do którego po dziś dzień zawijają tradycyjne indonezyjskie frachtowce. Na kilkunastu spośród dziesiątków statków trwa przeładunek. Dźwigi przenoszą głównie cement, niektóre ładują metalowe i betonowe prefabrykaty.
Indonezja w pigułce
Za ostatni cel obieram Taman Mini Indonesia – park tematyczny przedstawiający Indonezję w pigułce. Można w nim zobaczyć przekrój tradycyjnej architektury i kultury najważniejszych regionów tego kraju, a także prezentację największych spośród siedemnastu i pół tysiąca wysp Indonezji. Z tego, co się dowiedziałem, warto tam przyjść w niedzielę. Jest wtedy szansa na obejrzenie przedstawień, tradycyjnych tańców i pokazów indonezyjskiego folkloru. Na zwiedzanie, szczególnie jeśli jest się z dziećmi, warto zarezerwować sobie cały dzień. Tym bardziej, że większość obiektów zamykana jest już o 17:00.
Z całego pobytu najbardziej zapadają mi w pamięci serdeczność i życzliwość ludzi. Mimo trudności w porozumiewaniu się po angielsku nie miałem większego problemu z komunikacją. Zapisana w telefonie lista podstawowych słów i zwrotów w języku indonezyjskim, wspomagana przez simple english i gestykulację, zupełnie wystarczała by sobie poradzić. Dobra wola i odrobina cierpliwości to podstawa, a tego zdecydowanie mieszkańcom Dżakarty nie można odmówić.
Wartościowy tekst. Szkoda, ze nic wam z tego Mandragona nie wyszło.
Serfuję po sieci wiecej niż cztery godziny dzienniea
jeszcze nie trafiłam na tak przyciągające forum jak Twoje.
Moim zdaniem jeśliby wszyscy właściciele dawali
tyle z siebie interent byłby bardziej wartościowy.
Wspaniałarobota.