Listy do pana Antoniego
Turcja – Góry Taurus i Wybrzeże Likijskie
Zapewne nie wiesz pan, panie Antoni, co to zimowa nostalgia. Nostalgii pan przecież nie miewasz.
A ja i owszem. Kiedy za oknem siąpi i wieje, kiedy po słońcu pozostaje tylko mgliste wspomnienie, nostalgia wypełza. Oplata niczego niespodziewającego się nieszczęśnika lodowatymi mackami i dusi. Dlatego, panie Antoni, kiedy tylko poczułam jej zimny oddech, spakowałam się i wyruszyłam – po słońce, po ciepło i po przygodę.
Zamknij pan teraz, oczy i wyobraź sobie turkusowe Morze Śródziemne, strome zbocza gór Taurus i poszarpane fiordami wybrzeże.
Teraz dodaj pan do tego wąską, krętą drogę. Z jednej strony przepaść i morska toń, z drugiej wysokie skały. Ekstremalna jazda i widoki za milion dolarów. Te góry Taurus zupełnie niepodobne do naszych Tatr. Nasze Tatry, wzdłuż i wszerz poprzecinane są pieszymi szlakami, pełno w nich zagospodarowanych miejsc biwakowych i schronisk, a tłumy w nich takie, że krakowski Rynek w pełni sezonu to oaza pustki i spokoju. A tu? A tu jedynie kozie ścieżki i hulający po nich wiatr.
Bo Turek, panie Antoni, nie marnuje energii na daremne łażenie po górach. Zresztą, klimat tu taki, że kto nie musi, siedzi w chłodnym cieniu oliwki i popija kolejną i kolejną szklaneczkę niesamowicie słodkiej herbaty.
Ostatnio jednak, niereformowalni turyści z całego świata, zapragnęli pieszych wędrówek. Wytyczono dla nich kilka szlaków trekkingowych. Turystyka w Turcji rzecz święta.
Ale ja się, panie Antoni, wcale nie dziwię się miłośnikom pieszych wędrówek, bo góry Taurus przyciągają jak magnez – piękne, magiczne, skrywające wiele tajemnic. Ciągną się wzdłuż Turcji przez tysiąc pięćset kilometrów. To właśnie tu, po czterdziestu dniach żeglugi, na najwyższym ich szczycie – Araracie, osiadła legendarna Arka Noego.
Od lat niezliczone rzesze zapaleńców przeczesują stoki Araratu w poszukiwaniu śladów tego legendarnego wydarzenia. Podobno cuda się zdarzają.
Pierwszy cud odtrąbiono w 1955 roku. David Fusold odnalazł kawałki drewna i uznał, że to pozostałości po Arce. Niestety, żadne badania tego nie potwierdziły. Taurus ponownie zapełniły się poszukiwaczami. Szukano, szperano, aż w 2010 roku zespół naukowców z Chin i z Turcji ogłosił, iż z dużym prawdopodobieństwem, na górze Ararat odnaleźli biblijną Arkę.
- Nie ma 100-procentowej pewności, że to Arka Noego, ale uważamy, że na 99,9 procent mamy rację – powiedział mediom Yeung Wing-Cheung, który dokonał znaleziska.
Tym razem badania wykazały, że drewniane elementy mają około 4800 lat. Odkryta konstrukcja składa się z kilku przegród i mogła służyć do transportu zwierząt. W dodatku odnaleziono ją na wysokości ponad czterech tysięcy metrów. Najwyższa wysokość na jakiej do tej pory znaleziono pozostałości po jakiejkolwiek ludzkiej osadzie nie przekraczała trzech tysięcy metrów.
No cóż, cuda się zdarzają. Tylko czy tym razem jest to ten właściwy cud?
Rejon po którym podróżuję to Licja. Jej burzliwa historia sięga XV wieku p. n. e. W tym okresie Federacja Licyjska skupiała 36 państw-miast.
I tu ciekawostka – ponoć twórcy konstytucji Stanów Zjednoczonych przy tworzeniu swojej najważniejszej ustawy, korzystali z zasad ustanowionych przez Licyjczyków. Bo to co dobre nie starzeje się nigdy. W starożytnym społeczeństwie Licyjskim panował matriarchat – dzieci otrzymywały nazwiska po matkach, córki – a nie synowie – dziedziczyły majątki. Kobiety szczyciły się większym szacunkiem niż mężczyźni i sprawowały rządy. - Wybrzeże Licji
Widzisz pan, panie Antoni, we współczesnym świecie równouprawnienie kobiet dokonało się zupełnie niedawno i to w dodatku nie tak do końca i nie wszędzie, a dla Licyjczyków było zupełnie oczywiste. Ale wracam do tematu, bo przecież o Licji chcę panu opowiedzieć. Wybrzeże Licji przez całe wieki miało ogromne znaczenie strategiczne. W czasach starożytnych nie żeglowano nocą. Odcinek, jaki można była pokonać w ciągu jednego dnia nie przekraczał 260 kilometrów, dlatego każdy statek płynący z Morza Egejskiego na wschód, do Lewantu i Egiptu musiał zawinąć do jakiegoś licyjskiego portu. Nie ma się co dziwić, że Licji była łakomym kąskiem dla każdego. Przez całe wieki toczyły się tu walki z najeźdźcami – a to z Grekami, a to z Persami, a to z Rzymianami. Z najeźdźcami jakoś dawano sobie radę, ale z siłami natury jeszcze nikt nie wygrał. W latach 141 i 240 n.e. Licję nawiedziły dwa potężne trzęsienia ziemi. Po nich niektóre miasta nie były w stanie podnieść się z ruin. Nastąpiły czasy zmierzchu świetności Licji. Jednocześnie w III wieku n.e. na tereny licyjskie dotarło chrześcijaństwo, które przyniosło ze sobą znaczące zmiany społeczne i kulturowe. Po trzęsieniach w 542 roku n.e. ziemi Licję nawiedziła plaga dżumy. Epidemia szalała przez dwieście lat. Wyludniły się miasta i wsie. Załamała się gospodarka, rolnictwo, rzemiosło, kultura. Paradoksem jest to, że porty, które stanowiły o bogactwie i pozycji Licji stały się wrotami dla epidemii, przywiezionej przez podróżujących handlarzy i pielgrzymów. Śmierć zbierała swoje żniwo. Licja pozostawała prawie niezamieszkana przez kilka stuleci. Ostateczny cios Licji zadało rozwijające się na Morzu Śródziemnym piractwo morskie. Rozpoczął się czasy napadów, plądrowania i polowania na niewolników. Dopiero w XVIII wieku Marynarka Królewska z Wielkiej Brytanii zaprowadziła tam nieco ładu. Dziś dawna Licja to spokojne i ciche zagłębie rolniczo i turystyczne.
Ech, panie Antoni, gdyby nie ta zimowa nostalgia, pewnie nigdy nie przyjechałabym do Turcji. A tak siedzę sobie w słoneczku i piję herbatę. - Turecka herbata
Ta turecka herbata jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Wiesz pan przecież dobrze, jak bardzo cenię sobie herbatę. Opowiadałam panu kiedyś, jak rozczarowałam się jej jakością na Cejlonie. Bo tam, oprócz plantacji, gdzie serwowano prawdziwą herbatę, wszędzie raczono nas czarnym miałem zamkniętym w papierowym woreczku i zalanym gorąca wodą. Nie miało to ani smaku ani zapachu. A w Turcji? A w Turcji herbata to zupełnie inna bajka. Tu herbatę się parzy, herbatą się delektuje, przy herbacie spędza się czas. Zapytasz pan pewnie co takiego niezwykłego jest w tej herbacie. W niej, panie Antoni wszystko jest niezwykłe.
Po pierwsze – sposób parzenia. Potrzebny jest do tego podwójny imbryk Demli. Zasada działania Demli jest podobna do samowaru rosyjskiego: na dole baniak z wodą, u góry malutki imbryczek z esencją. Do imbryczka wsypuje się trzy, cztery łyżki herbaty i przepłukuje niewielką ilością wody. Po wypłukaniu wodę należy wylać. Dzięki temu susz w trakcie parzenia będzie pęczniał, a nie prażył się. Następnie do dolnego naczynia nalewa się wodę i całość stawia na ogniu. Kiedy woda się zagotuje należy wlać do liści kilka łyżek wrzątku. Wodę uzupełnić i ponownie zagotować. Po drugim zagotowaniu całość odstawić i czeka aż się zaparzy. Jak długo? To może być kilka, a nawet kilkadziesiąt minut. Po prostu trzeba wyłapać moment, gdy fusy już opadną, ale susz nie nasiąknie zbyt mocno. Po drugie – sposób podania. Esencję wlewamy do szklaneczek zwanych tulipanki i dopełniamy wodą z czajnika dolnego. Tulipanki (ich kształt przypomina kwiat tulipana) poza walorem estetycznym mają dodatkową funkcję – dzięki rozszerzaniu się naczynka, napój chłodzi się od góry i umożliwia picie, a pozostaje gorący przy dnie. Turcy słyną z zamiłowania do herbaty bardzo słodkiej. Do małej szklaneczki potrafią dodać nawet osiem kostek cukru.
Po trzecie – czas. Czekanie jest istotne. Przywykliśmy do tego, że w Europie herbatę pije się w pośpiechu, najczęściej ekspresową. A tu herbata to rytuał. Trzeba usiąść, poczekać, porozmawiać. Po tej podróży stałam się wielką fanką herbaty po turecku.
A kawa po turecku? No cóż, nie zachwyciła mnie wcale. Ale o kawie napiszę panu w następnym liście.