Birma – kraj niepodobny do innych

„To Birma. Kraj niepodobny do żadnego, jaki kiedykolwiek widzieliście”

R.Kipling

Birmy oficjalnie już nie ma – w 1989 roku nazwa została zmieniona na Myanmar (Mjanma), ale cytat Rudyarda Kipilinga pozostaje wciąż aktualny. To co niewątpliwie zmieniło się w ostatnim okresie to otwarcie się kraju po kilkudziesięciu latach izolacji. Wojskowy reżim przez blisko pół wieku skutecznie izolował kraj przed światem zewnętrznym, doprowadzając jego gospodarkę do ruiny a obywateli do nędzy.
Demokratyczne zmiany dają nadzieję, że Mjanma zacznie odrabiać dystans do swoich sąsiadów. Niewątpliwie potencjał turystyczny porównywalny jest z bliskimi krajami regionu, które również stosunkowo niedawno zakończyły dramatyczne okresy w swojej historii, żeby wspomnieć Kambodżę czy Wietnam. Póki co podróż po leżącym nad Irawadi krajem pozwala jednak wciąż odnaleźć klimat Azji Południowo-Wschodniej opisywany kiedyś przez Kiplinga i Orwella, a w bliższych nam czasach przez włoskiego reportera Tiziano Terzianiego.

Kraj jest zróżnicowany jak zamieszkujące go grupy etniczne, żeby wspomnieć jedynie Birmańczyków, Szanów, Karenów czy Hindusów. Dlatego wybór miejsc do zobaczenia podczas pierwszej podróży może przyprawić o ból głowy. Mając doświadczenia z poprzednich podróży po regionie przyświecała mi sprawdzona zasada: to Azja, a więc poddaj się obowiązującemu tu powolnemu rytmowi życia, nie spiesz się starając odhaczyć kolejne miejsca na trasie. Poniższe opisane miejsca to subiektywny wybór, ale równocześnie chyba pozycja obowiązkowa na mapie kraju.
Rangun to często pierwszy przystanek dla przybywających do Mjanmy wciąż stosunkowo nielicznych, choćby z sąsiednią Tajlandią, podróżników. Można spędzić dzień nie widząc innych turystów. Dawna stolica to miasto zjawiskowych pagód: Sule, Botataung, a przede wszystkim górującej nad miastem pagody Shwedagon. Gigantyczna złota kopuła widoczna jest właściwie z każdego miejsca – pielgrzymka do niej przynajmniej raz w życiu to obowiązek każdego Birmańczyka. Blask promieni słonecznych odbijających się od lśniących stup, dziesiątki posągów Buddy, wszechobecny zapach kadzideł, medytujący mnisi nadają temu miejscu mistyczny klimat.

Shwedagon

Rangun

Poza dziesiątkami pagód Rangun to także wielomilionowa, tętniąca życiem metropolia. Braki prądu (jeszcze niedawno prąd był dostępny ledwie 3-4 godziny dziennie) to już na szczęście przeszłość, ale trudna historia jest tu wciąż obecna. Całe kwartały slumsów, reprezentacyjne dzielnice z nieremontowanymi od lat budynkami… Z drugiej strony to dobre miejsce, żeby się zgubić w plątaninie ulic i zaułków, poobserwować życie toczące się wsród nieprzebranych tłumów sprzedających ze straganów rozłożonych wprost na ziemi właściwie wszystko co sprzedać można, wypić w jednej z tysięcy mikroherbaciarni filizankę herbaty (serwowanej zazwyczaj z mlekiem). Leżące po drugiej stronie rzeki senne Dalah to przeciwieństwo Rangunu. Ta bardziej przypominająca wieś niż oddaloną o kilkanaście minut promem metropolię, to brama do Delty Irawadi. Delty tak bardzo spustoszonej w 2008 roku przez zabójczy cyklon Nargis (zginęło ponad 130 tysięcy osób). Historię tych wydarzeń, a także niepojętej reakcji na tragedię reżimu opisała Emma Larkin. „Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie” to poruszająca książka, pozwalająca lepiej zrozumieć ten kraj i jego mieszkańców. A może właściwie po jej lekturze jest jeszcze więcej pytań „jak to możliwe” ?

Kilkanaście godzin jazdy nocnym autobusem dzieli Rangun od leżącego w górach Kalaw. To niewielkie miasteczko daje wytchnąć od upałów i duchoty panujących na nizinach. Przypominające nieco, gdyby nie widoczne wszędzie buddyjskie świątynie, nasze Beskidy Kalaw to baza nie tylko do pieszych wycieczek po okolicy, ale i bardziej ambitnych trekkingów w kierunku jeziora Inle. W zależności od wybranego wariantu od dwóch do kilkudniowych. Na miejscu dostępnych jest wiele agencji oferujących usługi przewodnickie – my wybraliśmy opcję 3-dniową w Ever Smile Trekking Service. Nie nastawiajcie się na prawdziwie górską wyprawę – trekking z Kalaw do Inle to bardziej kulturowe niż sportowe doświadczenie, ale 60 kilometrów ścieżkami pieszo przez pogórze i dżunglę, pola ryżowe, plantacje chilli, wioski jest wspaniałym doświadczeniem. Szczególnie pierwszy dzień w którym do pokonania po najbardziej górzystym terenie są 24 kilometry może nieco zmęczyć (z naszej grupy składającej się oprócz nas z dwójki starszych Szkotów, podróżujących razem Hiszpanki, Australijczyka i Niemki oraz niemieckiej pary, te dwie ostatnie osoby poddały się po przejściu pierwszego odcinka). Dzień z Kalaw do osady Lu Pyin to trasa przez dżunglę ale i kilka kilometrów skrótu torami wzdłuż starej linii kolejowej. Przejazd pociągu na stację w Myin Daik to zresztą wydarzenie dla którego warto się tu zatrzymać. To szansa dla mieszkańców wioski na sprzedaż pasażerom jedzenia, kwiatów, nadania czy odebrania bagażu. A wszystko odbywa się z wprost przez okna. W PKP juz nie doświadczymy takich obrazków…

Lu Pyin

Kolejny dzień wędrówki to trasa do (nomen omen) wioski Part Tu. Idziemy głównie polami wśród pasących się bawołów, suszących się dywanów czerwonego chilli i bambusowych zagajników. Przepiękne widoki choć ze wględu na niższą wysokość upał jest tu niesamowity. Zmrok zapada szybko, ale w chatce w której śpimy jest nawet możliwość zakupienia lokalnego piwa Mynamar. Po takim dniu przy kolacji serwowanej przez gospodynie smakuje wybornie. Ostatni dzień to zejście do wsi Tonle, skąd kanałami łódką długorufową można przepłynać do leżącego już bezpośrednio nad Inle Nyaungshwe. Dla lubiących outdoorowe doświadczenia osób trekking z Kalaw do Inle to punkt obowiązkowy – dobre buty (wystarczą sportowe, górskie nie są konieczne), nakrycie głowy, dużo wody i właściwe nastawienie: nastawcie się na brak luksusów – noclegi w wieloosobowych chatkach bambusowych na rozłożonych na ziemi pryczach (warto mieć lekki śpiwór albo wkładkę do niego, koce są dostępne na miejscu), kąpiel wodą z miednicy, zastępującej prysznic, posiłek – to co ma pod ręką do ugotowania właściciel chatki w której śpimy. Aha, warto zabierać buty sprzed wejścia do środka… dla okolicznych bezdomnych psów pozostawione na zewnątrz będą niewątpliwie smaczną przekąską. A bez nich kilkanaście kilometrów pieszo bezdrożami może być już wyzwaniem.

Chilli fields

Droga do Mandalay

Na koniec, pomijając zjawiskowy Bagan (tak, warto wstać o świcie zobaczyć startujące balony nad równiną, warto na skuterze albo rowerze pojeździć nawet kilka dni po okolicy podziwiając ponad cztery tysiące pagód zbudowanych na tym terenie), jezioro Inle (jedyny w swoim rodzaju sposób sterowania łódkami nogą przez miejscowych rybaków) i ciągnacymi się wzdłuż niego kanałami, chciałbym przenieść się do kolejnej metropolii – Mandalay której nazwa od dziecka była dla mnie synonimem istniejącego gdzieś na krancach świata miejsca. Tak jak mistyczna Shangri La była krainą której nikt nigdy nie odkryje.
Jest w Mandalay miejsce z jednej strony zwyczajne, ale z drugiej wyjątkowe. Co może być tak specjalnego w moście? Tak, UBein to oczywiście najdłuższy tekowy most na świecie, ale nie o rekordy chodzi. Łączący dwa brzeg jeziora Taungthaman most jest swego rodzaju symbolem Mjanmy. Warto tu być o świcie, gdy jest główną arterią komunikacyjną dla dziesiątków mnichów wyruszających po jałmużnę z jednego brzegu jeziora na drugi. Pocztówkowy, wręcz ocierający się o kicz widok, a jednak łagodne spojrzenia odzianych w purpurowe szaty mnichów zostaje w pamięci na długo. Podobno widokowo zachód słońca jest jeszcze bardziej spektakularny, ale chcąc uniknąć wycelowanych w czerwoną kulę dziesiątków obiektywów warto być tu nad ranem. Przy odrobinie szczęścia można być tu samemu z maszerującymi mnichami.

Most UBein o świcie

Birma to dużo więcej. Święta skała Kyaktiyo, dawna stolica Mrak U, leżące w Himalajach Putao (dostępna jedynie samolotem baza do wysokogórskich trekkingów), Hsipaw…. To kuchnia będąca mieszanką wpływów tajskich, hinduskich, chińskich i oczywiście lokalnych – zupa mohinga (odpowiednik pho w Wietnamie), laphet – sałatka ze sfermentowanych liści herbaty czy wszelkiego rodzaju makarony. To mężczyźni żujący liście betelu, to kobiety z thanaką (rozsmarowany proszek chroniący przez słońcem) na twarzach, setki mnichów i mniszek wyruszających o świcie po jałmużnę.
Warto tu przyjechać i wesprzeć mieszkańców tego tak mocno doświadczonego przez historię i naturę kraju. Kraju, który wciąż jest niepodobny do innych.

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 3 + 9

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.