I po tajfunie cz.3

218-small

Krótki spływ

– Masz szczęście – Bona wraca z rekonesansu. Trafiłeś na festiwal Bun Chegn Preas Vor Sa. Dziś w Kambodży żegnamy porę deszczową.
– I ci wszyscy ludzie z obozu tu przypłyną? – pytam.
– Chyba nie w tym roku. Boją się zostawić rzeczy. Zwykle to huczna impreza, ludzie tańczą do późna pod pagodą. Dziś przez tajfun będzie skromniej.

Przejeżdżamy nocą przez obóz. Wzdłuż drogi palą się ogniska. W ciemności ładujemy na chwiejne łódki bagaże i motory, płyniemy po omacku między krzakami i gałęziami, horyzont rozcinają nieme błyskawice, pełnia księżyca, z wioski dobiega dźwięk muzyki.

W centrum wsi stoi buddyjska pagoda. Jeszcze kilka dni temu woda sięgała wewnątrz po biodra, ale woda powoli ustępuje, wokół wszystko klei się w błocie. W pagodzie kręcą się ludzie, którzy wrócili już z obozu albo których domy ocalały. Z wielkich głośników trzeszczy kambodżańskie disko, ruchy ludzi zdradzają, że coś przygotowują.

Wokół pagody kręcą się mnisi. Jeden z dwudziestu dziewięciu adeptów nauki Buddy – Pieren – już za małolata przychodził do pagody i słuchał nauk o Buddzie. Cztery lata temu, gdy miał szesnaście lat, poczuł, że chce tę wiedzę zgłębić. Teraz mnisi mają sporo roboty przez ten tajfun, tu trzeba posprzątać, ogarnąć, tam wysuszyć, tu powylewać wodę. Nie musieli uciekać z wioski bo raz, że ich budynek stoi na wysokich, solidnych palach, dwa, nie śpią na ziemi tylko na łóżkach, więc nawet jak zamoknie podłoga, nic się nie dzieje. Pieren zwykle zwykle wstaje o czwartej rano, modli się do piątej, potem sprząta, koło siódmej rusza do wioski po jedzenie, wraca, przygotowuje posiłek. Po dwunastej mnisi nie mogą jeść, jedynie pić. Czy jest głodny?
– Troszeczkę, czasami – mówi cicho.

Mnisi nie pracują jak inni, mnisi się modlą i to nie mnisi przygotowali najważniejszy rekwizyt dzisiejszych obchodów.

242-small
fot. T.Gola

Na środku pagody stoi łódka. Skleciło ją kilku mężczyzn, ale prace koordynował pan Dzion. Tak, łódka pięknie wygląda, ale żeby ją zrobić trzeba z jednego miejsca pościnać i przywieźć bambusy, z innego deseczki, sznurki, po plastikowe folie do owinięcia konstrukcji trzeba jechać aż do Ban Lung, potem to trzeba wszystko połączyć, upiększyć świecidełkami, pstrokatymi chorągiewkami, przewiesić świecącymi lampeczkami, ponaklejać różnokształtne wycinanki, a wcześniej załatwić nożyczki, a i kleju nie ma, trzeba szukać, a wycinanki muszą być zielone, żółte i różowe, znajdź tu różowy, wreszcie na dwóch krańcach wbić flagę, z jednej pomarańczową, z drugiej białą. Trochę schodzi. Dopiero wtedy mogą przychodzić mieszkańcy i wkładać do środka w intencjach podarki z żywnością.

Po zmroku schodzą się pierwsi goście. Pod budynkiem stoją baniaki z wodą, gdzie obmywa się umazane w błocie stopy. Kobiety przystrojone w szale, chusty, białe bluzeczki ze starannie pomalowanymi na czarno paznokciami u stóp pokazują dzieciom jak włożyć do łódki woreczki z ryżem (w tym roku malutkie), owoce, cukierki, jak zawiesić pieniążka na szczęście na sznurku, zapalić kadzidełko.

Do pagody przyszła też Dima. Rozłożyła na małym stoliku smakołyki jako ofiarę do łódki i sprzedaje przybyłym. Kupuję od niej woreczek z ryżem i kokosem. – Koniecznie dwa – mówi Bona. – Na szczęście.

Do pagody wdzierają się narastające odgłosy dżungli, ciągle trzeszczy muzyka, nuda, ktoś zasypia na ziemi, mnich podciąga habit, siada pod posągiem Buddy i odpala papierosa. Palić im wolno.

23822.00. Wreszcie wchodzi mnich przełożony, siada na ozdobnym krześle, za nim w rzędzie wchodzi reszta mnichów. Czas zacząć. Najpierw Pieren odczytuje przeciągłe modły. Potem mnisi zaczynają długi, mantryczny, hipnotyzujący śpiew. Zamknęli oczy i spokojnie mogę im się przyjrzeć. Nawet kiedy otwierają oczy, są nieobecni, specjalnie natarczywie się w nich wpatruję, nie reagują, są pogrążeni w czymś na granicy medytacji, zmęczenia i bezsilności. Kilku z nich jest przeraźliwie chudych.

Zaczyna padać deszcz, błyskawice rozświetlają podwórze na fioletowo. Ludzie obracają się z zaciekawieniem za siebie, odrywając się od modlitwy. Leje. Ktoś podchodzi pod wejście i z niepokojem przygląda się wodospadowi z nieba. W mgnieniu oka przybywa wody, która sięga znów po kostki. Deszcz siecze po wszystkim dookoła. Syk ulewy zaczyna stopniowo zdobywać przewagę nad niemrawym już koncertem dżungli, nie pomoże już nawet połączenie sił wytrwałego, zespołowego śpiewu mnichów i stłumionego, zupełnie zrezygnowanego generatora, burza napiera na twierdzę pagody ze wszystkich stron, pozbawiając obecnych jakichkolwiek złudzeń.

A to przecież czas najwyższy, żeby wrzucić łódkę do rzeki i pożegnać porę deszczową! Zwykle wszyscy szli aż do rzeki i puszczali ja z prądem. Ale dziś leje jak z cebra.

Nagle ludzie podchodzą do łódki i podpalają ustawione w środku świeczki. Mnich daje znak. Kilka młodych chłopców ściąga koszulki, podnosi łódkę i ruszają w strugi deszczu. Ich postury giną w czarnej mazi nocy, rozświetlanej co chwilę metalicznymi błyskami. Świeczki nie gasną.

Gdy burza ucichła, wracałem motorem błotnistą drogą do jednego z miejscowych domów. W ciemności dostrzegłem mały, świecący punkt na rzece. – Zatrzymaj się! – krzyknąłem do kierowcy.

Sto metrów za miejscem, gdzie chłopcy rzucili ją na wodę, łódka zatrzymała się na gałęziach drzew. – Wcześniej ich tu nie było. Połamało je w czasie dzisiejszej burzy – oznajmił kierowca. Po godzinie pod ostrzałem ulewy świeciła się jeszcze jedna świeca.

Tak czy inaczej – po tajfunie. Chyba.

Be Sociable, Share!

    Podobne

    Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    *
    = 5 + 8

    This blog is kept spam free by WP-SpamFree.